Wiara, siła, męstwo… to nasze zwycięstwo

Jak mówi Kuba, wchodzimy w wiek średni, musimy sobie coś udowadniać. Na fali wydarzeń biegowych, jako przerywnik od tego nudnego wspinania zapraszam do zapoznania się z opowiadaniem o mojej przygodzie z triathlonem 🙂 ironman74

***

Muzyka: Luxtorpeda – Hymn

Lubię sobie stawiać cele. Czy to skok na rowerze z wysokiego dropa czy też przejście solowe trudnej (jak dla mnie) drogi. Kilka lat temu pomyślałem, że fajnie będzie przebiec maraton. Kiedy już tego dokonałem wpadłem na pomysł, że jeszcze fajniej byłoby pokonać IronMan’a gdzie poza klasycznym biegiem maratońskim dodatkowo trzeba przepłynąć 3800 metrów i przejechać na rowerze 180 kilometrów. Jak nic, IronMan to zawody dla prawdziwych żelaznych mężczyzn. Myśl zakiełkowała w moim umyśle ale musiało upłynąć sporo czasu zanim to marzenie stało się realne, bo… nie umiałem za dobrze pływać 🙂

Początek

W 2012 roku przypadkiem trafiam na ogłoszenie Pawła Ruraka na naszym forum klubowym, który proponował wymianę treningów: pływanie za wspinanie. Jeszcze wtedy tego nie wiedziałem, ale Paweł jest byłym zawodowym pływakiem m.in. wicemistrzem Polski w stylu dowolnym. Jakiś czas po przeczytaniu tego ogłoszenia odzywam się do niego, propozycja okazuje się nieaktualna, bo Paweł nie bardzo znajduje czas na wspinanie, ale za to trafiam do niego na naukę pływania. W listopadzie rozpoczynam pierwsze zajęcia kraula, zupełnie od zera, deseczka i próby przepłynięcia basenu bez połykania hektolitrów wody. Przez pierwsze miesiące wykonuję tylko ćwiczenia na ułożenie sylwetki w wodzie, pracę nóg i ramion. Jest ciężko. Wiosną 2013 podejmuję pierwsze próby płynięcia pełnym kraulem, które są dla mnie bardzo trudne, głównie z uwagi na duży problem z kontrolowaniem oddechu. Po przepłynięciu jednego basenu tętno mam wysokie i z trudem łapię oddech. Ale nie poddaję się i ćwiczę dalej. W maju udaje mi się przepłynąć po raz pierwszy ciągiem 200 m, następnie 500 a potem 1000. Zachłyśnięty szybkim progresem podejmuję szaloną myśl i zapisuję się na zawody na dystansie ½ Iron’a czyli 1900 metrów pływania, 90 km rower i półmaraton biegiem czyli 21,097 km.

Tydzień 0

Kości zostały rzucone. Opłata startowa za udział w Herbalife Triathlon Gdynia wniesiona, mam już numer startowy 1187. Od tego momentu teoretycznie już nie mam szans, żeby się wycofać. Do dnia startu pozostaje 12 tygodni. Ogarnia mnie strach, czy dam radę. Czy będę w stanie przepłynąć 1900 m. w Zatoce Gdańskiej gdy mój dotychczasowy rekord wynosi tylko 1000. Czy dam radę potem wsiąść na rower i przejechać na nim 90 km, a na koniec jeszcze dobiec do mety. Chciałbym to wszystko zamknąć w czasie poniżej 6 godzin ale nie jestem pewien czy to w ogóle realne. Kiedy o tym myślę serce zaczyna mi szybciej bić.

Zapisuję się na warsztaty pływania w wodach otwartych prowadzone przez grupę Warsaw Masters Team. Mimo, że prowadzone na basenie omawiają bardzo dużo ważnych zagadnień zaczynając od techniki startu i nawigacji, przez obronę przed agresywnym przeciwnikiem (pływacy łapią za nogiJ), omijanie boi czy też zakładanie strąconych okularków. Na koniec wyścig w grupie i tu dopiero czuję co mnie czeka. Walka w tłumie, zderzanie i przepychanie powodują, że jeszcze bardziej zaczynam się bać startu. Przez głowę przechodzi myśl, że nie dam rady i wątpliwości skłaniają do wycofania się. Odpędzam jednak te myśli i mówię sobie, że się nie poddam. W noc po warsztatach bardzo źle śpię, w głowie kołaczą myśli o starcie i o możliwych scenariuszach.

Sprzęt

W międzyczasie kompletuję sprzęt. Starą wysłużoną szosę ale na całkiem dobrym osprzęcie kupiłem jeszcze pod koniec zeszłego roku. Dokupuje do niej buty i pedały spd. Pierwszy wyjazd w spd’ach kończy się odkręceniem obydwu bloków z butów i zgubieniem 2 śrub. Moje „wybitne umiejętności” techniczne powodują, że za słabo je przykręciłem:-) Zaliczam też pierwszą obowiązkową glebę początkującego, wypiąłem jeden pedał, ale o drugim już nie pomyślałem i oczywiście przechyliło mnie na niewypiętą stronę. Zaczynam też poszukiwania pianki do pływania w wodach otwartych. Nie na wszystkich startach triathlonowych jest obowiązkowa ale na moim starcie w Zatoce Gdańskiej jest wymagana. W końcu udaje mi się kupić okazyjnie od Gmaja, który przygotowywał się do zawodów IM ale poważna kontuzja wykluczyła go na długo. Do pianki dostaję też bonus w postaci lemondki do roweru, a to podstawa w triathlonie. Ostatni lifting sprzętu to wymiana moich wysłużonych butów do biegania na triathlonowy model Pearl Izumi. Bardzo lekkie i wygodne. Licytuję też strój startowy czyli obcisłe jednoczęściowe spodenki z koszulką, który zakłada się pod piankę. W tym obcisłym stroju jak to mówi Ukochana wyglądam trochę pedalsko ale praktyka jest ważniejsza od wyglądu 🙂

Moja oldschoolowa szosa. fot. Julia Wernik
Moja oldschoolowa szosa. fot. Julia Wernik

Górski trening

Pod koniec maja na forum pojawia się ogłoszenie o miejscu na Bieg Marduły w Tatrach. Szybka decyzja i jestem na liście startowej. Do startu pozostał tydzień a ja jeszcze nie zrobiłem wybiegania dłuższego niż 15 kilometrów, a Marduła to 25 kilometrów a w tym 1750 m przewyższenia. W czwartek przed zawodami próbuję trochę nadrobić braki treningowe i robię pierwszy trening na tzw. zakładkę czyli 60 kilometrów na rowerze, a następnie 10 km biegiem. Pierwsza połowa jazdy na rowerze idzie sprawnie, sam jestem zdziwiony średnim tempem w okolicach 35 km/h. Po 35 kilometrze robię nawrót i tu zaskakuje mnie dość mocny wiatr wiejący w oczy, a do tego okazuje się, że trasa biegła trochę w dół a teraz mam pod górkę. Tempo spada drastycznie, zaczynam walczyć o jego utrzymanie przeklinając pod nosem ten przeklęty wiatr. Do domu docieram dość mocno zmęczony ale zadowolony bo średnia wyszła mi 30 km/h – a taką chcę utrzymać na zawodach. W domu szybka zmiana, zmieniam buty na biegowe i od razu biegnę. I tu kolejne zdziwienie, nogi po przejechanych kilometrach są drewniane i sztywne. Biegnąc myślę tylko o końcu a jednocześnie zastanawiam się jak to będzie gdy będę biegł po prawie 2 kilometrach pływania i przejechanych 90. Chyba nie będzie łatwo. Pozostałe 2 dni restuję przed Mardułą i w niedzielę stawiam się na linii startu. Razem ze mną startuje też Kuba, który robi wymagany bieg górski do Grani Tatr w sierpniu. Trochę czuję stres przedstartowy ale uspokajam się, że biegnę treningowo i nie nastawiam się na robienie czasu. Staram się nie szarżować, bo nie mam żadnego doświadczenia w biegach górskich. Jak widzę, że inni zaczynają iść na stromszych podejściach to też idę mimo, iż czuję, że mógłbym biec. Na podejściu pod Karb, a później Świnicką Przełęcz zaczynam wyprzedzać, wychodzone kilometry pod ścianę z ciężkim worem procentują. W pewnym momencie czuję, że jestem na krawędzi potężnego skurczu w łydkach, który może mnie wyeliminować zupełnie z dalszego biegu. Staram się ostrożnie stawiać nogi tak, żeby go nie prowokować i tak udaje mi się dotrzeć do Kasprowego. Stąd już prawie cały czas zbieg, więc jakoś skurcze przestają mnie męczyć. Dobiegam do ostatniego podejścia na Kalatówki, stąd już tylko idę. Na ostatnim zakręcie widzę, że osoby przede mną zaczynają biec. Podrywam się też i ja i sprintem wbiegam na metę, z wynikiem 3:42 czyli mniej więcej w połowie stawki. Biegowy cyborg Kuba jest 32 z czasem poniżej 3 godzin. Przez kolejne dni nogi mam drewniane jak po maratonie.

Wody otwarte

Jadąc na wesele kuzyna na Kaszuby zabieram ze sobą piankę i uderzam na pierwszy trening na jeziorze. Dużo czytałem, że pływanie w wodach otwartych diametralnie różni się od basenowego. Mętna woda wywołuje strach przez co jesteś bardziej spięty. I dokładnie takie mam odczucia kiedy zaczynam płynąć w jeziorze. Nie mogę załapać rytmu. Co kilkadziesiąt metrów muszę się zatrzymywać i uspokajać oddech. Kolejne próby nie przynoszą spodziewanego efektu, nie jestem w stanie przepłynąć w ciągu więcej niż 200 metrów. Do tego niebagatelny problem sprawia mi nawigowanie w odpowiednim kierunku, jak nic płynę zygzakiem od prawej do lewej. W sumie przepływam na raty jakieś 1500 metrów i czując porażkę obiecuję sobie solennie jeżdżenie na treningi nad Zegrze. Jak nie uda mi się tego poprawić to na starcie może być bardzo ciężko. Znowu się boję. Po kilku dniach namawiam Ukochaną na popołudniowy wypad nad Jezioro Dziekanowskie koło Łomianek. Tym razem idzie mi świetnie, przepływam rekordowy dla mnie dystans ok. 2,5 kilometra bez jakiegoś większego zmęczenia. Wychodzę z wody, wsiadamy na rowery i czuję się doskonale.

Technika biegania

Na portalu Bieganie.pl pojawia się ogłoszenie o cyklu warsztatów z pulsometrem. Dzięki uprzejmości Suunto korzystam z najwyższego modelu Ambit ale nie bardzo potrafię ustalać sobie treningu pod zakresy tętna. Zapisujemy się z Agą i idziemy uczyć się korzyści płynących z pomiaru tętna. Pierwsze zajęcia to test, biegamy 5 odcinków po ok 1 kilometr z narastającym tętnem. Zapisujemy międzyczasy a instruktorzy obserwują nasze bieganie. Po kilku dniach dostajemy raport. Na mojej technice biegania nie zostawiają suchej nitki, spięte barki, cofnięte biodra, szuranie nogami po ziemi i wyhamowywanie przez nabijanie się na nogę. Zamiast nauki tętna zaczynam pracę nad techniką biegu. To bardzo ciekawe doświadczenie dla mnie, ale za to dość szybko czuję poprawę i zwiększa mi się tempo biegania.

Pływanie w morzu

Jadę na weekend do Gdyni przetrenować pływanie w morzu (autochtoni pewnie by powiedzieli, że to pływanie w zatoce a nie w morzu ale dla mnie to żadna różnica – buja jak na morzu). Organizator moich zawodów zorganizował cykl treningów mających na celu oswojenie się z pływaniem w morzu i biorę udział w pierwszym terminie. Po raz kolejny czuję pokorę. Po ostatnich długich wypływaniach w jeziorze czuje się już dość pewnie. Ale po wejściu do morza znowu dopadł mnie stres, byłem spięty i brakowało mi oddechu, na symulowanych wyścigach z wody wychodziłem jako jeden z ostatnich. Przez głowę znów przemykają myśli o wycofaniu się, że nie dam rady i przesadziłem z wyzwaniem. Dopiero na koniec treningu załapuję rytm. Po południu idę na plażę zmierzyć się z morzem jeszcze raz. Tłum plażujących uczestników festiwalu Opener patrzy na mnie jak na kosmitę kiedy w prażącym słońcu zakładam swoją piankę. Tym razem płynie mi się dobrze choć warunki są trudniejsze, jest trochę większa fala, płynięcie pod nią jest ciężkie, często zalewa mi twarz i czuję jakbym stał w miejscu. Ale mimo wszystko jestem rozluźniony i posuwam się systematycznie do przodu. Następnego ranka idę na kolejny trening, tu warunki są idealne, zero fali, czuję się jak na jeziorze. Znów czuję przypływ pozytywnej energii i wierzę, że mi się uda.

Pływanie w spokojnym morzu. Fot. Julia Wernik
Pływanie w spokojnym morzu. Fot. Julia Wernik

Ostatnie dwa tygodnie

Jestem zmęczony. Kolejne dwa lykendy spędziłem w Tatrach. Po przejściu Kucharowej Cesty na Galerii Gankowej przez 5 dni męczą mnie zakwasy w nogach, ruszam się gorzej niż po przebiegnięciu maratonu. Na treningu biegowym czuję się ociężały i słaby. Nigdy tak długo nie czułem się zmęczony po takim wyjeździe. W kolejny lykend na Szewskiej Pasji na Młynarczyku w trzech czwartych ściany zaczynają mnie łapać skurcze w rękach, zginam palce w pięść i nie mogę ich rozprostować. Strasznie dziwne uczucie, nigdy czegoś takiego nie miałem. Na ostatnim wyciągu, który powinienem prowadzić proszę Wojtasa o zmianę, czuję, że ręce coraz bardziej odmawiają mi posłuszeństwa. Na szczęście zostaje nam tylko łatwy teren do szczytu, choć przez moją pomyłkę nadrabiamy wychodząc na przełęcz pod Zawiesistą Turnią. Zjeżdżamy już w ciemnościach, nie jest łatwo ale satysfakcja z pokonanej drogi rekompensuje wszystko.

Gorączka przedstartowa

Siedzę w pociągu do Gdyni, do startu zostały 3 dni. Czuję się jak przed poważną wyprawą i zastanawiam się czy na pewno wszystko zabrałem. Mam nadzieję, że jestem wystarczająco przygotowany. Przez ostatnie 3 miesiące pokonałem na rowerze ponad 2000 km, biegiem prawie 300 a w wodzie – na basenie i wodach otwartych, spędziłem 33 godziny. Celowo nie podaję przepłyniętego dystansu bo większość czasu spędziłem na szlifowaniu techniki pływania. Do tego 25 godzin ścianki, 4 weekendowe wyjazdy tatrzańskie plus trochę tajskiego boksu jako gimnastyki. Przed sobą mam już tylko łatwe rozbieganie i w planie pływanie w morzu. Prognoza na lykend niestety zapowiada wiatr i prawdopodobnie będą fale. Może nie być łatwo. Czuję strach ale z drugiej strony jak mantrę powtarzam sobie, że dam radę. Poprzeczkę stawiam sobie wysoko, chciałbym złamać czas 5 i pół godziny, ale wiem, że może być różnie, jako debiutant mogę nie przewidzieć zmęczenia i innych czynników.

Pływanie w morzu idzie mi dobrze. Na pierwszym rozpływaniu gps pokazuje mi mistrzowski czas – prawie 1500 metrów w 20 minut. Coś tu jest nie tak, takie czasy osiągają bardzo dobrzy pływacy a ja do takich się nie zaliczam. Następnym razem zamiast na nadgarstek gps wkładam pod czepek i dopiero widzę prawidłowy czas 1500 metrów w 33 minuty. Kolejnego dnia jest większa fala a mimo to ten sam dystans pokonuję o minutę szybciej. Mam wrażenie, że z falą płynie się szybciej a znowu pod falę, poza tym, że czasem zalewa twarz nie czuję większej różnicy. Być może stąd ta poprawa czasu.

Na dzień przed startem zdaję rower do strefy, trochę z zazdrością a trochę z dumą patrzę na wypasione rowery innych zawodników. Moja kilkudziesięcioletnia szosówka wygląda przy nich naprawdę oldschoolowo. Po zdaniu roweru idę na odprawę z pasta party. Makaron słaby i w małej ilości, na odprawie nic nowego nie mówią, poza tym co wyczytałem do tej pory. Za to w żołądku narasta ciśnienie, czuję się zestresowany. Na noc wypijam piwo na rozluźnienie ale i tak bardzo źle śpię. W nocy budzę się wielokrotnie patrząc na zegarek.

Sztuka cierpienia czyli wszystko idzie źle

Dzień startu. Pobudka, szybkie śniadanie, kawa, toaleta i dojazd na Skwer Kościuszki. Wrzucam wszystkie rzeczy do swojego stanowiska układając je tak jak będę ich potrzebował. Jeszcze dopompowanie kół, ubranie pianki, krótka rozgrzewka w wodzie i już stoję w strefie startu na plaży a obok mnie ponad 1100 zawodników, niezły tłum i niesamowity stres w żołądku.

Ostatnie przygotowania przed startem. Fot. Julia Wernik
Ostatnie przygotowania przed startem. Fot. Julia Wernik

Strefa podzielona jest na kilka sektorów w zależności od przewidywanego czasu pływania, ustawiam się w przedostatnim z planowanym czasem 45 min – tyle mniej więcej wychodziło mi z treningów. W końcu odliczanie i przy 2 wystrzał armatni, powoli wbiegamy do wody. Przez kilkadziesiąt  metrów płycizna więc idziemy do przodu i dopiero później można zacząć płynąć.

Start z lotu ptaka. Kadr z filmu http://www.youtube.com/watch?v=KNRFSc4i0vk
Start z lotu ptaka. Kadr z filmu http://www.youtube.com/watch?v=KNRFSc4i0vk

I zaczyna się tzw. pralka czyli niesamowity kocioł. Co rusz ktoś mnie uderza, kopie czy popycha. Między innymi takim uderzeniem ktoś mi pauzuje gps’a, którego mam pod czepkiem. Stresuję się i po 250 metrach przy pierwszej boi nawrotowej nie mogę złapać oddechu. Przewracam się na plecy i próbuje go wyrównać. Kiedy z powrotem wracam do pływania nadal idzie mi strasznie ciężko więc znów przewracam się na plecy. Opływają mnie inni zawodnicy, oczywiście czasami szturchając. W głowie zaczyna narastać panika, nie wiem jak wyjść z tej sytuacji. Gdyby wycof był łatwy to nie wiem czy bym się na niego nie zdecydował. Na szczęście trochę się rozluźnia i próbuję znów powoli płynąć kontrolując oddech. Prawie w ogóle nie pracuję nogami tak trudno mi to oddychanie przychodzi.

Pralka. Fot. Sławek D.
Pralka. Fot. Sławek D.

W końcu jakoś załapuje rytm i włączam nogi. I tu kolejne zdziwienie, zaczynają mnie łapać skurcze w łydkach, najpierw w jednej, potem w drugiej. Jest to dla mnie o tyle dziwne, że nigdy na żadnym treningu nie miałem skurczy, czy to w basenie, jeziorze czy morzu. Nawrót dystansu wyznaczony jest przez duży jacht, dopływam do niego i znowu robi się tłok. Na szczęście tylko przez chwilę i nie robi mi to większego problemu. Coraz pewniej się czuję i łapię coraz lepszy rytm przyspieszając. Jedynie co jakiś rozciągam skurcze poprzez słabszą pracę nóg. W końcu wyjście z wody i czas, którego się nie spodziewałem – 43 minuty z hakiem. Po tych wszystkich problemach myślałem, że płynę o jakieś 10-15 minut wolniej.

Wybiegam z wody i biegnę do strefy zmian, zagrzewany przez tłum kibiców ustawionych przy trasie i między innymi Julkę robiącą mi zdjęcia. Dobiegam do roweru, szybkie zdjęcie pianki (do połowy zdjąłem ją w biegu), zakładam numer startowy, kask na głowę, okulary przeciwsłoneczne i już biegnę z rowerem do wyjścia. Tuż za linią startową roweru wskakuję i przy próbie wsunięcia buta wypina się z pedału – w triathlonie najlepszym rozwiązaniem jest zostawienie wpiętych butów w pedały i założenie ich już w trakcie jazdy. Zatrzymuję się, szybko go zakładam i ruszam, drugiego wsuwam już jadąc. Sporo osób mnie pytało czy taka strategia nie jest ważna tylko dla najlepszych, kiedy walczysz o sekundy. Pewnie tak, ale z drugiej strony w samej strefie zmian wyprzedziłem 100 osób bez większego wysiłku. Czyli przekłada się to na wynik, a wiadomo, że całe to cierpienie to tylko dla sławy 🙂

Wyjście z wody fot. Maratomania.pl
Wyjście z wody fot. Maratomania.pl

Na początku jazdy zjadam żel energetyczny i popijam wodą – mam ze sobą dwa duże bidony, jeden z izotonikiem, drugi z wodą. Narzucam sobie rygor, żeby pić co 15 minut tak, żeby się nie odwodnić. Do tego zjadam 2 żele po zakończeniu każdej pętli i trzeci tuż przed zejściem z roweru. Trasa rowerowa jest dość szybka składająca się z 3 trzydziestokilometrowych pętli, choć do połowy pętla miejscami idzie lekko pod górę. Do tego wieje wiatr, na początku lekko ale potem coraz silniej.

Trasa rowerowa. Fot. Maratomania.pl
Trasa rowerowa. Fot. Maratomania.pl

Pierwsza pętla idzie mi bardzo dobrze, cały czas wyprzedzam. Druga trochę słabiej, bo coraz mocniej wieje ale nadal wyprzedzam. Na trzeciej zaczynam już walczyć, nie dość, że czuję się coraz słabszy to jeszcze wieje naprawdę mocno. Przy jeździe pod wiatr prędkość spada mi do niecałych 20 km/h. Na szczęście nadrabiam w drugą stronę jadąc z wiatrem i w dużej mierze lekko w dół. W sumie wyprzedziłem około 300 zawodników na rowerze, niektórych na wypasionych rowerach, gdzie koszyki na bidon były warte więcej niż cały mój rower (sic!). Sprawiało mi to ogromną frajdę 🙂

Zeskakuje z roweru i wbiegam do strefy zmian, żeby zostawić rower i włożyć buty do biegania. Już po zeskoku z roweru czuję, że mnie boli prawe podbicie stopy.

T-2, przejście z roweru do biegania. Fot. Maratomania.pl
T-2, przejście z roweru do biegania. Fot. Maratomania.pl

Zakładam szybko buty bez skarpetek, zdejmuje kask, łapie 2 żele do kieszeni i już biegnę do wyjścia. Zapominam na nieszczęście czapki z daszkiem, orientuję się po 100 metrach i zastanawiam się czy po nią nie wrócić ale stwierdzam, że szkoda czasu. Poza bólem stopy czuję też straszliwy ból w plecach na wysokości nerek, chyba na rowerze przewiał mnie wiatr. Nie mogę załapać tempa, biegnie mi się ciężko i zaczynam myśleć, że 21 km w takich warunkach będzie niesamowitą katorgą.

Wybieg ze strefy zmian. Fot. Maratomania.pl
Wybieg ze strefy zmian. Fot. Maratomania.pl

Po dwóch kilometrach męczarni, tuż przed pierwszym punktem odżywiania przez prawą nogę przebiega straszliwy skurcz. Zatrzymuje się, próbuje go rozciągnąć ale i tak ból jest niesamowity. Przez głowę przebiega myśl, że mogę dalej już nie pobiec. Ale zacinam się w sobie, nie po to tyle z siebie dałem do tej pory, żeby teraz się poddać. Kuśtykam do punktu odżywiania, łapię izotonik, wodę i banana, po czym biegnę dalej. Skurcz odchodzi, ale nadal nie jestem zadowolony z tempa, plecy dalej bolą. Robię drugą i trzecią pętlę, ustalam sobie punkty orientacyjne i w głowie  powtarzam sobie, żeby dobiec tylko do kolejnego. Metoda małych kroczków. Na każdym punkcie odżywiania piję, w międzyczasie zjadam też 2 żele energetyczne. Oczywiście wychodzi słońce i żałuję, że nie mam czapki, ale biorę z punktów gąbki z wodą i wyciskam je sobie systematycznie na głowę. Ostatnia czwarta pętla idzie mi lepiej, być może to perspektywa zakończenia moich cierpień. Przyspieszam, zaczynam mijać zawodników. Do tej pory to głównie mnie mijali. Ostanie 2 kilometry robię w tempie, w jakim chciałem pobiec całość. Na finiszu mijam kolejnych zawodników, powtarzam sobie, jeszcze tego śmignę, następnie tą dwójkę, i jeszcze tego.  W końcu wbiegam na metę i tu zdziwienie… czas 5 godzin, 41 minut. Przy tak słabym bieganiu myślałem, że będzie ok. 6 godzin. Co prawda marzyło mi się złamanie 5:30 ale i tak jestem bardzo zadowolony, w tych warunkach i z przygodami było to bardzo trudne. Jeszcze tylko medal na szyję, izotonik do ręki i już koniec cierpienia. Zostałem triathlonistą i to od razu z grubej rury 🙂

Na mecie. Fot. Maratomania.pl
Na mecie. Fot. Maratomania.pl

Co prawda to tylko ½ IM więc nie jest to najwyższa półka ale z moim pływaniem bałem się pokusić o start na pełnym dystansie. Zaplanowałem go na przyszły rok w Nicei. Choć w trakcie końcówki zawodów i tego ciężkiego biegu wielokrotnie myślałem o pełnym IronManie i weryfikacji planów bo to chyba będzie cholernie trudne. Jednak kiedy doszedłem do siebie, zaaplikowałem sobie masaż nóg i pleców, uzupełniłem płyny to wrócił ten szalony plan zostania Ironem. Zobaczymy w przyszłym roku 🙂

 PS. 2 dni po zawodach zaliczam glebę na rowerze po zajechaniu drogi przez niefrasobliwego kierowcę. Efekt: zgięta kierownica, obolałe ręce i siniaki na nogach. Na szczęście nic poważnego ale nawet nie chcę myśleć co by było jakby to się stało przed zawodami 🙂

PS2. Ponieważ sporo osób mnie pytało o naukę pływania to z czystym sercem polecam zajęcia u Pawła – www.paulpipers.pl. Dowodem na jego trenerskie umiejętności jest fakt, że doprowadził takiego kaleczniaka jak ja do przepłynięcia takiego dystansu i to w morzu 🙂

6 komentarzy do “Wiara, siła, męstwo… to nasze zwycięstwo”

  1. Gratulacje! Świetna relacja, z której wynika, że jednak trzeba „chcieć” i wtedy można osiągnąć sukces nawet w dyscyplinach, których wcześniej się nie trenowało. Zresztą szacun za wynik z pływania (wyniki znalazłem tutaj:
    http://www.maratonypolskie.pl/wyniki/2013/triherba3op.pdf) mimo, że „sąsiedzi mieli lepszy, co znaczy, że musiałeś nadrobić na rowerze i w biegu. Super!

  2. Da się 🙂
    Ogólnie jestem zadowolony z wyniku choć mogło być lepiej. Poza pływaniem gdzie nastawiałem się na 45 min, a mimo problemów popłynąłem szybciej. Na rowerze myślałem, że będę miał min. 2:45 lub lepiej – tak mi wychodziło z treningów – ale po pierwsze dość mocno wiało, po drugie pojechałem trochę zachowawczo bo dużo czytałem o tym, żeby się nie zajechać na rowerze i mieć siłę na bieg. No i bieg mi poszedł zupełnie fatalnie ze względu na ten ból pleców, którego nie mogłem przewalczyć. Myślałem, że min pobiegnę na 1:45 a tu prawie 15 min wolniej. Na rowerze (wraz z strefą zmian) wyprzedziłem ok. 400 osób, po czym 100 mnie śmignęło na biegu.
    Zainspirował mnie też felieton Maćka Dowbora, który ma bardzo dobre wyniki amatorskie w tri (w Gdyni chyba czas 4:47) http://akademiatriathlonu.pl/felietony/felietony/1498-ociany-nie-bylo-ale-lizalem-tynk-maciej-dowbor-po-triathlonie-w-gdyni Maciek, jak pisze, na mecie po prostu zjechał. Ja nie czułem się zajeżdżony czyli nie dałem z siebie wszystkiego:-) Ale to trochę brak wiedzy debiutanta, następnym razem będzie lepiej:-)
    W czerwcu pełny IM w Nicei – tam dopiero będzie sprawdzian 🙂

Możliwość komentowania została wyłączona.