Bieg ultra Granią Tatr – podsumowanie i relacja okiem uczestnika

uka_ultra_runners

W ostatni weekend odbył się w w Tatrach wyjątkowy bieg. Wyjątkowy, bo po raz pierwszy, wyjątkowy, bo w niespotykanych okolicznościach przyrody, wyjątkowy, bo bardzo trudny, wyjątkowy, bo… – tu zarówno uczestnicy, organizatorzy jak i wolontariusze mogą sami dopisać jeszcze milion epitetów.

Bieg to z pewnością ogromny sukces organizacyjny, którego należy gratulować całej ekipie organizacyjnej, a przede wszystkim Monice, Justynie, Janowi i Gienkowi.

Również sportowo – osiągnięte wyniki przerosły najśmielsze oczekiwania – najlepszy czas był o około 2 godziny (!) lepszy niż pierwotnie szacowano, również liczba zawodników, którzy bieg ukończyli przekroczyła liczbę przygotowanych dla finiszerów koszulek 🙂 Pełne wyniki są tutaj:

http://bgtimesport.pl/online/ultra-tatry/bieg/bgt

Bardzo dobrze spisali się nasi klubowi Ultrasi: Kuba Radziejowski ukończył bieg na 11(!) pozycji (14 w klasyfikacji OPEN), Mateusz Żulu Mioduszewski natomiast na również bardzo dobrej, 39 (52 w OPEN) pozycji. 10 minut zabrakło przy Murowańcu niestety Andrzejowi Jaszczurkowi Piotrowskiemu do zmieszczenia się w limicie czasu.

Więcej szczegółów w Relacji oficjalnej >>

Ze strony Klubu bardzo serdecznie dziękujemy całej ekipie wolontariuszy: Agnieszce, Justynie, Kasi, Monice, Bartkowi, Mateuszowi, Mikołajowi i Werniksowi.

Zbyszek Warakomski / sajgon

 


A teraz czas na relację nieoficjalną, okiem uczestnika. Oddaję głos/klawiaturę Kubie Radziejowskiemu:

 

Obiecałem Sajgonowi parę słów po biegu…

Hmmm. Trochę za szybko się zgodziłem, bo naprawdę nie wiem, jak i co napisać. O przechwytach się nie da, o załamaniu pogody też nie, nawet na partnera się ponarzekać nie da. Czarna, maratońska ściana…

W ankiecie do ostatniej BUKI na pytanie „teren czy asfalt” odpowiedziałem Żulowi, że „asfalt” – wynikało to wyłącznie z niewiedzy. Lubię biegi miejskie, ale nie wiedziałem, jakie jest bieganie w Górach…

Kiedy, bodajże w kwietniu, za radą Werniksa podjąłem decyzję, że biegnę Granią Tatr intrygował mnie głównie cel – niewiadoma biegów górskich (zero doświadczenia w tym temacie), abstrakcyjny dla mnie dystans i to, że miał być to pierwszy taki bieg w Polsce. Wspinanie – poza bulderingiem na Bloco – właściwie zeszło na dalszy plan. Jeden wyjazd na majówkę i tyle…

Pierwszy test na Mardule na początku czerwca wypadł nieźle, miesiąc później Maraton Gór Stołowych – wynik znośny, ale uwidocznił się szereg błędów do wyeliminowania. Lipiec – mniej biegania, więcej pracy, wreszcie urlop nad litewskim morzem i przyjazd na Podhale, kilkudniowa aklimatyzacja i coraz większy stres. W mediach biegowych wydmuszka coraz bardziej pęcznieje. Już nie 100 a 30 uczestników ma ukończyć. Startuje cała polska czołówka ultrasów, ze wspomaganiem hiszpańsko – litewskim – no to oni chyba tę trzydziestkę wypełnią? Trzeba się uspokoić i robić swoje. Nie wiem tylko czy potrafię…

Dzień „przed” spotykam doświadczonych w tej materii Kubę i Żula, którzy rozmawiają z uśmiechami i na spokojnie, tak jak by to była tylko kolejna przebieżka. Trochę im zazdroszczę i wracam do domu, by przez kilka kolejnych godzin nie spać ze stresu.

Pobudka 1:30, przed 4:00 jestem u wylotu Chochołowskiej. Tłum zaczołówkowanych harpaganów, z których każdy wygląda na ultrasa z doświadczeniem. Chciałbym się uspokoić, ale nie bardzo się da; sikam co 4 minuty… Wreszcie wołają moją grupę na start. Wspólne odliczanie i już…

Przed biegiem obiecałem sobie cztery rzeczy.  Do schronu trzymam tempo nie szybsze niż 5:30/km, nie podbiegam w ogóle na całej trasie, nawadniam się co 10-15 minut, a batony pochłaniam co 40-50 minut. Pamiętam, że najlepszy Maraton Warszawski pobiegłem głową, tak więc i teraz, co chwile staram się powstrzymywać nawał emocji. Na pierwszym odcinku lecą w słuchawkach Heebie Jeebies, potem przełączam się na Hansa… Na początek, bo później nie ma już czasu przełączać płyt…

Schronisko i pierwszy znajomy z klubu w obstawie biegu (Mikołaj), podejście na Grzesia, po drodze Monika, wschód słońca, Andrzej i Mateusz spisują numery, mija mnie Hiszpan, zaraz potem Marcin Świerc. Chwilę dalej stoi Bartek, potem Kasia. Na Jarząbczym Werniks cyka foty, Starorobociański, szutrowy zbieg, Siwy Zwornik gdzie siedzi Sajgon z Justyną. Spokojne pasmo Ornaku, wreszcie Agnieszka na Iwaniackiej i pierwszy punkt na Ornaku. Czas lepszy niż się spodziewałem – spokojnie przepakowuje plecak, napełniam wielbłąda.

Ruszam w kierunku Tomanowej, chce się biec, ale jest pod górę; trzymam koniki na wodzy i tylko podchodzę. Trawers Ciemniaka, słoneczne podejście i grań Czerwonych. Jest ciężej niż na pierwszym etapie, ale znacznie więcej turystów, którzy serdecznie i spontanicznie zachęcają do walki. Jest pięknie. Jestem w końcu u siebie – mimo, żem nie z Podhala.

Zbieg z Kasprowego na szybko, po drodze mijam Kamerków, których doping zwiększa we mnie pasek mocy na górze ekranu o jakieś 20%. Dobiegam do Murowańca, tu czeka Ania z Jarkiem; mam trochę zapasu czasowego, więc znowu uzupełnienie płynów, pomarańcza, ciacho, całus od żony i jedziemy.

Kolejny etap ma być najgorszy i jest.

Dłuuuugo do Pańszczycy, jeszcze dłuuużej, goręcej i ciężej na Krzyżne. Żeby nie cel, żeby nie świadomość, że potem jest już głównie w dół, to nie wiem czy bym utrzymał tempo. Po osiągnięciu Krzyżnego łapię oddech przez jakieś 40 minut, zsuwając się do samej Piątki. Tu łapię „górkę” i biegiem do Wodogrzmotów. Tam szybkie uzupełnienie wody, informacja, że jestem 17 i kolejne 300 metrów asfaltem…Masakra. Mam wrażenie, że szuram nogami jak nigdy i cieszę się, że zaraz cień i „normalne” podejście pod Rówień.

Po skręcie z Balcera, dogania mnie 3 innych zawodników, a ja czuje się coraz gorzej, przestaje wytrzymywać ich tempo, godzę się powoli, że nie będzie pierwszej dwudziestki, zatrzymuje się, uzupełniam płyn, jem batona i wrzucam żel. Odskakują. Na spokojnie dochodzę do Równi Waksmundzkiej i tam dzieje się coś, czego nie potrafię do końca opowiedzieć. Nie wiem czy to euforia bliskiego końca, czy rezerwy, o których dotąd nie wiedziałem, ale zaczynam biec w tempie, jakiego nie miałem na całym biegu. Za Psią Trawką mijam ekipę, która wcześniej odskoczyła ode mnie i ze zdziwieniem zauważam ze podbiegi idą mi w zbliżonym tempie do zbiegów. Wbiegam na Polanę Pod Kopieńcem. Euforia. Olczyska i podbieg pod przełęcz Nosalową, a ja czuję, że włączyły mi się nie znane dotąd pokłady energii, jestem tak nakręcony, że ledwo rozpoznaję mojego tatę, który czeka ponad Polaną Olczyską. Jestem wreszcie na przełęczy i sprintem w dół do mety.

A tam największe wzruszenie. Jest moja rodzina, jest fantastyczna klubowa ekipa która robi mi taki aplauz, że od razu się prostuję i zamiast położyć się na mecie, prężę się dumnie (popierając rzecz jasna na kijkach). I piwo od nieznanej mi pani, która postanowiła nawadniać finiszerów.

A BUGT oczami (jeszcze) wspinacza? Przede wszystkim fantastyczne uczucie bycia w tych samych Tatrach, które do tej pory znałem z podejść i wspinaczek na zupełnie inny sposób. Są tak samo piękne! I uczucie radości i satysfakcji z ukończenia biegu, jak po najfajniejszych wspinaczkach w życiu.

I jeszcze jedno. Podobnie jak to jest ze wspinaniem tak i tu – my (w tym przypadku) biegacze możemy się realizować wyłącznie dzieki wsparciu innych. Gdyby nie rodzina, kibice, wolontariusze, a nade wszystko organizatorzy – nasz egoizm miałby niewielkie szanse realizować te zwariowane cele. To Wam wszystkim należą się podziękowania!

Bardzo dziękuję Ani i reszcie mojej Rodziny za wsparcie na każdym etapie przygotowań do biegu. Tacie dziękuję za sponsoring początkującego biegacza górskiego 🙂

Serdeczne i wielkie podziękowania dla wszystkich wolontariuszy, którzy wspaniale wypełnili swoją misję, dając nam, biegaczom niezwykły komfort na trasie. Szczególne podziękowania dla wspaniałej ekipy z UKA. Było niezwykle miło czuć wsparcie i spotykać znajome twarze po drodze. A końcówki w Kuźnicach nigdy nie zapomnę. Dzięki.

Serdecznie dziękuję UKA, który wystawił mnie oraz Matuesza i Andrzeja w swojej biegowej reprezentacji, mimo mojego wcześniejszego braku doświadczenia w biegach górskich.

Dzięki dla wszystkich biegaczy znajomych i nieznajomych – to było nie mniej fajne niż wspólne wspinanie!

Podziękowania także dla wszystkich turystów dopingujących, wspierających i współpracujących z nami na trasie.

I dzięki też dla miłej pani na mecie serwującej finiszerom zimne piwo 🙂

Wreszcie (last but not least) serdeczne podziękowania dla wszystkich Organizatorów na czele z Moniką i Justyną. To była moja najpiękniejsza przygoda biegowa…