Kaukaz oczami wspinaczy

Autor: Michał Kasprowicz

Fragmenty napisane kursywą to opowieść Pawła Fidryka

TAK SIĘ ZACZĘŁO

Pomysł wyjazdu zrodził się zimową porą, gdzieś na wydziale Geografii Uniwersytetu Warszawskiego. Kilku napalonych studentów postanowiło wybrać się w góry, najlepiej dzikie, wysokie i niedrogie. I tak podsycani opowieściami kolegów, wiadomościami o niespokojnej sytuacji politycznej, myśląc: „przynajmniej coś się dzieje” – wybrali Kaukaz.

Ja za Kaukazem zatęskniłem przeglądając zdjęcia sprzed trzech lat, kiedy to walczyłem z Mikołajem na Elbrusie, Gestole i Piku Warszawa. Był to mój pierwszy kontakt z górami lodowcowymi; pamiętam, jak przed wyjazdem wyobrażałem sobie szczeliny pożerające ludzi, lawiny seraków i skomplikowane akcje ratunkowe. Jak się później okazało „nie taki diabeł straszny, jak go malują”; z Kaukazu wracaliśmy z wypiekami na twarzy, zafascynowani górami, ludźmi i wszystkim, co kojarzyło nam się z tym miejscem. Już wtedy wiedziałem, że na pewno kiedyś tu wrócę. Tak więc, gdy tylko nadarzyła się okazja, spakowałem plecak i w 22 osobowej grupie ruszyłem na wschód. Większość wyprawy stanowili studenci Uniwersytetu Warszawskiego, celem głównym znamienitej większości było zdobycie Elbrusa, (pisząc dyplomatycznie) najwyższej góry Rosji.

TRZEBA SIĘ ZAAKLIMATYZOWAĆ

Na Kaukaz dotarliśmy 7 lipca po 56 godzinach spędzonych w pociągu relacji Brześć – Mineralne Wody. Z naszej licznej grupy w ciągu tygodnia na Elbrus weszło 12 osób i jak to czasem bywa nie obeszło się bez przygód.

Podróż koleją, która trwa w sumie trzy dni i trzy noce. Kawałek dnia po Polsce, potem dość dużo czasu upływa na przekroczeniu granicy pociągiem relacji Terespol-Brest. Później już tylko jazda przez połacie Białorusi i Rosji; zaledwie jedna przerwa cztero godzinna, którą wykorzystaliśmy na kąpiel w pobliskim jeziorku. Jako, że był to już trzeci dzień podróży w wyjątkowym skwarze klimatu kontynentalnego, w dość dusznej i nagrzanej masie żelastwa, wszyscy dokonali tej czynności z wielką radością i entuzjazmem. W rosyjskich pociągach super dalekobieżnych najniższy standard to: „paltzkarta”, czyli kuszetki bez przedziałów; jest za to pościel a w nocy generalnie wszyscy śpią, zwłaszcza, że wieczorem podczas ogólnej radości, raczono się tanim rosyjskim alkoholem; a to zdecydowanie ułatwiało zapadnięcie w głęboki sen.

Bazę pod Elbrusem założyliśmy nieopodal schroniska Prijut 11 na wysokości 4200 m Sukcesywnie dzień po dniu aklimatyzowaliśmy się, jedni wchodzili na szczyt, inni wracali nieco zasmuceni porażką. Warunki pogodowe były bardzo zmienne.

Piątego dnia pobytu w Rosji, około trzeciej nad ranem kilkoro zapaleńców z naszej grupy wyszło w kierunku szczytu. Ja zrezygnowałem siedząc jeszcze w namiocie; wystarczyło, że wyjrzałem na zewnątrz i zobaczyłem!- właściwie to nic nie widziałem, wiał silny wiatr i padał gęsty śnieg. Przed południem wichura ucichła, wyszło słońce i zrobiło się przyjemnie ciepło. Dowiedzieliśmy się, że kilka godzin wcześniej podczas zawieruchy zginął młody Rosjanin – najprawdopodobniej zgubił drogę i schodząc pośliznął się na stromym stoku; ciało znaleziono w szczelinie niedaleko od naszej bazy. Wszyscy byliśmy przygnębieni tym zdarzeniem, bardzo też niepokoiliśmy się o naszych kolegów, którzy rano poszli na szczyt. Wczesnym popołudniem wrócili pogromcy Elbrusa; okazało się, że nie wszyscy: u góry walczył jeszcze Paweł. Z każdą godziną atmosfera stawała się bardziej nerwowa. Przypadkowo spotkani Czesi oświadczyli, że nasz kolega Paweł jest skrajnie wyczerpany, gdzieś w okolicach „skał Pastuchowa” (4700m); z przerażeniem w oczach, wyobrażając sobie najgorsze scenariusze, zmontowaliśmy małą ekipę ratunkową (zaleta dużej grupy). Do Pawła udało nam się dotrzeć przed zapadnięciem zmroku, znajdował się pod opieką jednego z Czechów, miał poparzoną słońcem twarz, był u kresu sił, mocno zmaltretowany chorobą wysokościową. W rozmowie dało się wyczuć niedotlenienie mózgu, opowiadał nam o samolotach lądujących na stokach Elbrusa, o tym, że Czesi ciągnęli go za nogi przez bazary i wysypiska śmieci. Dziewczęta zorganizowały ze schroniska małe saneczki do zwożenia pechowców, dzięki czemu Paweł mógł się wygodnie rozłożyć i tylko czekać, aż znajdzie się na dole. Obsługa schroniska przyjęła Pawła z nieukrywaną radością, oferując mu darmowy nocleg. Pełni szczęścia, że wszyscy jesteśmy w komplecie, oddaliśmy się w objęcia Morfeusza.

Jeszcze tego samego dnia, którego rozbiliśmy namioty, poszedłem się aklimatyzować. Doszedłem do skał Pastuchowa na wysokość 4800m i zmęczony, na chwilę położyłem się na kamieniu. Gdy się obudziłem, po raz pierwszy poczułem, co to choroba wysokościowa; głowa mnie bolała i okropnie chciało mi się rzygać. Pomału, z wielkim trudem dowlokłem się do namiotów. Później jeszcze jeden dzień siedziałem w namiocie, przechadzając się co jakiś czas, dla aklimatyzacji. Kolejnego dnia wstaliśmy o 2.30, a o czwartej razem z kilkoma osobami wyszedłem z zamiarem wejścia na szczyt (poprzedniego dnia graliśmy do 23 w karty). Pogoda była kiepska i po kilkuset metrach Ania, Łukasz i Karol zrezygnowali. Do góry, oprócz mnie, szły jeszcze trzy osoby. Powyżej skał Pastuchowa szło mi się bardzo kiepsko, co kilka kroków przyklękałem lub kładłem się na śniegu dla odpoczynku. Wreszcie doszedłem do przełęczy (ok. 5300m) i zaczęło mi się iść odrobinę lepiej. Później spotkałem jednego z kolegów, który wycofał się z powodu złego samopoczucia. Widoczność trochę się poprawiła, ale za to wiał bardzo silny wiatr; na tyle silny, że nie chciało mi się zdejmować plecaka, by czegoś się napić lub coś zjeść – później bardzo się to na mnie zemściło. Po pewnym czasie, mozolnego drapania się do góry, spotkałem Karola i jeszcze jednego z naszych. Wracali już ze szczytu.

Wreszcie! Niemal na czworaka doszedłem do szczytu. Kiedy robiłem sobie zdjęcie na szczycie, zwiało mi gdzieś pokrowiec od aparatu. Do przełęczy zszedłem dość szybko, choć przewróciłem się nie raz. Na przełęczy nie byłem pewny, w którą stronę schodzić. Pamiętałem, że powinienem schodzić w stronę Dongozorum, lecz widoczność była bardzo słaba. Wiedziałem, że szczyt, na którym byłem znajdował się z lewej strony przełęczy (patrząc z dołu), więc zacząłem iść tak, aby mieć ten szczyt z lewej strony, głowa bolała mnie już wtedy naprawdę mocno, zacząłem „spotykać” kolegów i pytać się, w którą stronę iść (pomimo tego, że miałem resztki świadomości, iż to są tylko majaki). Po jakimś czasie spotkałem dwóch Czechów, którzy powiedzieli mi, że idę w złą stronę i zaoferowali się odprowadzić mnie do namiotu. Kazali mi koniecznie pić, abym nie zemdlał z odwodnienia. Poniżej na stromym odcinku związali się ze mną liną; jeden szedł z przodu, drugi za mną, ubezpieczając mnie liną,. Zacząłem się coraz częściej przewracać i trzeba przyznać, że byłem wtedy nieco ciągnięty przez nich. Zaczęło mi się wydawać, że ciągną mnie na linie przez jakieś bazary, śmietniki, a ja co chwilę padam w tym syfie na twarz. Wkurzyłem się na tych Czechów i powiedziałem, „Dzięki za pomoc, ale dalej pójdę sam”. Oni, oczywiście trzeźwo myśląc, nie pozwolili mi na to. W końcu jakoś po prostu wypiąłem się z tej liny. Usiadłem i mówię, że ja sobie chwilę posiedzę, a dalej pójdę sam. Po dłuższym odpoczynku jeden zszedł sam na dół, a drugi został ze mną. Pomyślałem sobie wtedy, że wyczekam i tego drugiego, ale w końcu on (po małej bójce) zmusił mnie do schodzenia na dół. Wreszcie gdy byliśmy trochę poniżej skał Pastuchowa, spotkałem Michała. Jak się okazało, tego dnia po zgubieniu drogi zabił się jeden Rosjanin.
Schodząc trochę niżej spotkałem resztę naszych, a Ania i Karolina załatwiły nawet sanki (a właściwie połowę sanek) do transportu rannych. Czułem się dość dobrze, ale dla zabawy wsiadłem do tych sanek. Zawieźli mnie do Priutu 11, gdzie ze względu na duże wyczerpanie dostałem darmowy nocleg. W sumie z 22 osób 12 weszło na Elbrus. Generalnie wszyscy albo wchodzili i schodzili w czasie 6-9 godzin, albo się wycofywali; tylko ja byłem na tyle głupi i uparty, by mimo złego samopoczucia, złej pogody, powolutku iść na czworaka do góry.

Po blisko tygodniowym pobycie na stokach Elbrusa, postanowiliśmy zobaczyć jak wygląda prawdziwy, dziki Kaukaz. Pobyt pod najwyższą górą Rosji sprawił, iż zatęskniliśmy za ciszą i spokojem, mieliśmy dosyć śmieci, ratraków i wszędobylskich turystów.

Część grupy udała się na Krym, a my uciekając przed cywilizacją dotarliśmy do doliny Adyr-Su. Tutaj naszym celem był Ullu-Tau, szczyt może nie wysoki, bo „tylko” 4207m, ale jak się później okazało wcale nie łatwy. W trójkowym zespole (Paweł, który zdołał się już nieco wykurować, Wojtek i ja) wyruszyliśmy na podbój naszego Ullu. Podczas wspinaczki drogą 4A, Paweł, znajdujący się na końcu liny, odpadł na trawersie.

Cudem udało mi się wyłapać lot kolegi; między nami nie było żadnego przelotu, na szczęście stałem na małej grańce i widząc lecącego w otchłań Pawła, zdążyłem opleść ręce wokół liny i rzucić się na drugą stronę grani. W wyniku dwudziestometrowego lotu z wahadłem, zakończonego bliskim kontaktem ze ścianą, nasz pechowiec doznał licznych obrażeń kolan, rąk i głowy. Rannego, opuściliśmy do podstawy ściany i przez resztę kolegów został on sprowadzony do bazy. Kolejne kilka dni spędził w szpitalu na obserwacji, po czym bez żadnych sprzeciwów udał się do Polski, krótko podsumowując swój pobyt na Kaukazie: „chyba nie mam szczęścia”.

Po drobnych problemach z posterunkiem przygranicznym dotarliśmy do bazy zwanej alpinłagrem. Następnego dnia ruszyliśmy przez lodowiec razem z Michałem, na wyczekiwane przez mnie wspinanie. Dołączył do nas Wojtek; mieliśmy się wspinać w zespole trzyosobowym. Rano z lekkim opóźnieniem wyruszyliśmy w kierunku ściany. Na samym początku był lekko pochyły trawers po nie zaśnieżonym i nie zalodzonym odcinku skalnym. Ja szedłem za Michałem i zamiast iść łukiem w najłatwiejszym terenie, poszedłem tak jak leżała lina – po lekko pochyłej płycie (i tak był to bardzo łatwy odcinek). Czekany tylko wisiały na nadgarstkach, a ja szedłem chwytając się skały. Nagle poślizgnąłem się i zacząłem się powoli zsuwać; próbowałem jeszcze zabić czekan, ale zanim złapałem wiszącą na pętli dziabkę, było już za późno. Ciach! Uderzenie z jednej, z drugiej strony o skałę i tracę przytomność. Ocknąłem się wisząc na linie – boli mnie głowa, kolana, bark, mam mocno poobcierane dłonie. Do lodowca u podstawy ściany zostało jakieś 3 metry.

Okazało się, że miałem w sumie 20 metrowe wahadło; jako, że teren był zdecydowanie łatwy szliśmy związani liną bez przelotów, a Michał widząc mój lot (a właściwie słysząc okrzyk Wojtka „leci”) wybrał jeszcze parę metrów liny i zapierając się za wystający kawałek skały utrzymał 20 metrowy lot tylko oplatając linę na ręku, bez żadnych przyrządów asekuracyjnych. Gdyby Michał nie utrzymał mojego lotu prawdopodobnie cała nasza trójka szybko znalazłaby się u podstawy ściany. Od uderzenia w skałę pękł mi kask i rozbiłem sobie głowę; kolana były mocno zbite, ale z trudem mogłem chodzić. Ponadto podarł się mój plecak i kurtka. Michał opuścił mnie na linie do podstawy ściany i razem z Wojtkiem szybko do mnie zeszli. Pozbierałem rozsypane rzeczy i powoli zaczęliśmy schodzić. Zeszliśmy do miejsca, gdzie wielu ludzi rozbija namioty. Była tam również spora grupa Rosjan, a wśród nich był i lekarz, który dał mi zastrzyk przeciwbólowy. Z pomocą innych zszedłem do alpinłagra. Następnego dnia ktoś jechał na zdjęcie gipsu i ja pojechałem z nim do szpitala. Po prześwietleniu okazało się, że noga nie jest złamana (siniak miałem na całe udo), ale ze względu na uraz głowy pozostawiono mnie w szpitalu; ponoć miałem lekki wstrząs mózgu. W szpitalu leżałem 4 dni.

SERCE KAUKAZU

Ostatnim dla niektórych, a dla mnie głównym celem wyprawy była dolina Bezingi, określana mianem „małych Himalajów”, gdzie deniwelacje między doliną, a szczytami sięgają 3000 m. Bezinga jest największym skupiskiem kaukaskich pięciotysięczników stanowiących, w przeciwieństwie do Elbrusa, poważne wyzwania dla alpinistów. W dolinie znajduje się alpinłagier znakomicie spełniający rolę bazy wypadowej w rejon lodowca Bezingi i Miżyrgi. Docieramy tu ośmioosobową grupą, Wojtek Ryczer (KW W-wa) i ja tworzymy zespół, natomiast reszta udaje się w głąb doliny na kilkudniowy trekking. Po wejściu na Elbrus jesteśmy dosyć dobrze zaaklimatyzowani, dlatego postanawiamy wspinać się od razu na trzecią co do wysokości górę Kaukazu – Dych-Tau (5198 m).

Nasz wybór pada na nią ze względów przede wszystkim estetycznych; jest to moim zdaniem najpiękniejsza góra w masywie, jedna z niewielu w dolinie wyodrębniona z otoczenia głębokimi przełęczami, gdzie wysokość ścian przekracza 2000 m. W bazie przeglądamy zdjęcia, schematy i po konsultacji z dyżurnym instruktorem wybieramy drogę północną granią o trudności 4B. Trochę niepokoją nas czasy przejść sugerowane przez Rosjan, 3-4 dni, tam i z powrotem od ruskiej noćowki (punktu startowego). Pierwszą niespodzianką jest dla nas podejście do noćowki, które zamiast trwać 5-6 godzin zajmuje nam dwa dni. Po prostu błądzimy we mgle i przekonani o słuszności wyboru, z wielką zaciekłością wyrywamy metr po metrze dziewicze fragmenty jednego z kuluarów w zachodniej ścianie Misys-Tau . Dopiero pod wieczór, gdy chmury rozstępują się, ku naszemu zdziwieniu okazuje się, że kuluar kończy się przewieszoną ścianą. Kilkugodzinne zjazdy wśród skalnych „wampirów” wywołują wiele emocji. Za to w nocy śpimy jak zabici. Następnego dnia, już bez niespodzianek docieramy do ruskiej noćowki. Biwak położony jest w ekscytującym miejscu, jedynym w okolicy nie narażonym na lawiny; tak więc chcąc nie chcąc jesteśmy świadkami wspaniałych spektakli rozgrywanych przez naturę. W godzinach południowych słyszymy tąpnięcia i huk schodzących lawin, podłoże drży pod nogami, a spadające lodowe bloki roztrzaskują się u podnóża ścian na tysiące maleńkich kawałków.

CZAS SIĘ WSPINAĆ

Na wspinanie wychodzimy o drugiej nad ranem. Wprost idealne warunki – niebo wylampione gwiazdami, bezwietrznie,. Pierwszy odcinek wiedzie na przełęcz między Misys-Tau i Dych-Tau, wylodzony kuluar doprowadza nas na półkę skalną; chwilę zastanawiamy się – czyżby kolejna niespodzianka?
Na szczęście jeden pięćdziesięciometrowy zjazd koryguje nasze błędy orientacyjne i pół godziny później stajemy na przełęczy.
Północna grań Dych-Tau ma charakter śnieżno-lodowo-skalny, nie wymaga dużych umiejętności technicznych, natomiast problemem jest jej długość i nieco rozrzedzone powietrze. Na początku wspinamy się lodowym stokiem asekurując się ze śrub, później trochę babrania się w eksponowanym śniegu i tak docieramy do „biwaku na żandarmie”.

Głośno dysząc lądujemy na plecakach – jest dopiero trzynasta. Po dłuższym odpoczynku i spożyciu kilku tabletek glukardiamidu, ruszamy dalej. Wspinamy się różnymi formacjami – raz w skale, raz w lodzie; idzie nam całkiem nieźle, a do działania pobudza nas myśl, że gdzieś za kolejnym progiem skalnym znajduje się szczyt. Późnym popołudniem na miejscu kolejnego biwaku następuje mała konsternacja: słychać grzmoty i zaczyna sypać śnieg. Robimy sobie dłuższą przerwę, odrzucamy żelastwo na bok. Czujemy skwierczenie nad głowami- to małe wyładowania elektryczne. Nie jest to zbyt przyjemne, mamy świadomość grożącego nam niebezpieczeństwa; jednak z nadzieją, że znowu się uda, przeczekujemy burzę. Po mniej więcej godzinie chmury rozstępują się, a przed nami ukazuje się grań szczytowa Dych-Tau. Widoki po obu stronach grani są fantastyczne, lodowce wiją się w dolinach, a nad nimi wznoszą się wierzchołki pięciotysięcznych Kosztan-Tau, Szchary, Dżangi-Tau i Piku Puszkina. Powoli zbliżamy się do najwyższego punktu grani, jeszcze kilka czysto skalnych „przechwytów” i ciężko dysząc lądujemy na szczycie. Jest 19, po siedemnastu godzinach wspinaczki jesteśmy bardzo zmęczeni; pokonaliśmy blisko dwukilometrową różnicę wysokości. Przybijamy piątkę patrząc na mur Bezingi: „OJ WARTO BYŁO!”

Po kilku zjazdach i wspinaczce w dół, zakładamy „kibel” Jesteśmy mniej więcej na pięciu tysiącach. Noc jest bardzo chłodna i gdyby nie NRC-ta, to chyba bym zamarzł w moim śpiworze (komfort zero stopni). Wojtek momentalnie zasypia w swoich „ekstremalnych” puchach, niestety zapomina zabrać ze sobą do śpiwora skórzane buty. O świcie zbieramy się do zejścia, a tu niespodzianka – buty twarde jak skała. Ja spokojnie odziewam nieśmiertelne skorupy, a Wojtek męczy się jeszcze kilka dobrych chwil podgrzewając buty nad palnikiem.

Parę łyżek kaszki dla niemowlaków stawia nas na nogi – jesteśmy gotowi do zejścia. Pogoda znowu płata nam figla, zaczyna padać śnieg, a widoczność spada do 20 metrów. Krążąc nieomal po omacku „zwiedzamy” grań i jej okolice. Docieramy w końcu na przełęcz, a nasz powrót przeplatany jest zejściem z asekuracją i zjazdami. Niestety stanowiska zjazdowe (jeśli w ogóle takie są), pozostawiają wiele do życzenia, często zjeżdża się z jednego haka, a pętle zrobione są ze sznura przypominającego sznurek do bielizny.

Wczesnym popołudniem docieramy do ruskiej noćowki, siąpi deszczyk chowamy się do namiotu, gotujemy, pijemy, jemy i śpimy. Wieczorem tego samego dnia zwijamy namiot i schodzimy na dół do bazy.
Dwa dni później część naszej ekipy opuszcza Bezingę. W górach panuje paskudna pogoda. Karolina i ja zostajemy jeszcze jeden dzień z nadzieją na poprawę aury. Wieczorem odwiedzamy bazowy bar. Panuje tu wspaniała atmosfera, jeden z miejscowych górali gra na gitarze i śpiewa bałkarskie pieśni, dziewczęta ochoczo tańcują w rytm ludowej muzyki. Popijając tutejsze piwo „Terek” zastanawiamy się co by tu jeszcze załoić; Mamy najwyżej 2-3 dni. Rankiem budzi nas piękne słońce, suszymy mokre rzeczy i popołudniu ruszamy do doliny Ukiu, w rejon zwany „małą Bezingą”. Chcemy wspiąć się na Ukiu-Tau (4330m) drogą o trudności 3A.
Wspinaczka nie jest trudna, ale za to piękna i bardzo eksponowana. Po mniej więcej siedmiu godzinach stajemy na wierzchołku. W tym przypadku zejście to pikuś, dwójkowa grań sprowadza nas na lodowiec. Tego samego dnia schodzimy do alpinłagra, a rano żegnamy się z Bezingą i jedziemy nad Morze Czarne.

Składam też podziękowania dla rodziców za wsparcie finansowe i wyrozumiałość przy organizowaniu wyprawy; oraz dla KNSG za patronat i dofinansowanie wyjazdu.