Alpy Delfinatu

Autor: Krzysiek Sadlej

Pomiędzy miastami Grenoble, Gap i Briancon, rozciąga się, stanowiąc jeden z największych rejonów górskich we Francji, granitowy masyw Ecrins. Północną jego część stanowią przede wszystkim kurorty narciarskie wybudowane na trawiastych zboczach głębokich dolin. Zdecydowanie bardziej dzika, wyższa i ciekawsza jest część centralna. Tworzą ją trzy potężne i bogato rozgałęzione granie rozchodzące się od zwornikowego szczytu Les Bans. Krajobraz jest tutaj typowo wysokogórski. Lodowce zajmują wyższe partie dolin, a na szczytach skrzą się w słońcu niebiesko-białe śnieżne kopuły. Obszar ten objęty jest parkiem narodowym „Les Ecrins”.

Masyw górski Ecrins niewątpliwie ustępuje pod względem wspinaczkowym leżącym 200km na północny-wschód okolicom Chamonix, Argentiere i Courmayeur. Po pierwsze ze względu na wysokość szczytów, które tutaj tylko w nielicznych przypadkach, i to niewiele przekraczają magiczną granicę 4000m n.p.m.. Najwyższy szczyt – „Barre des Ecrins” wznosi się na wysokość 4102m n.p.m. Ponadto ukształtowanie terenu i charakter lodowców sprawia, że ściany wspinaczkowe są tu stosunkowo niewysokie jak na warunki alpejskie. Jedynie skalne mury dzikiej północnej ściany L’Ailefrodie i południowej La Meije przekraczają względną wysokość 1000m stanowiąc chlubę tego rejonu.

Ściany i szczyty masywu Ecrins leżą więc trochę na uboczu w cieniu najwyższego wierzchołka Europy. Tłumy wspinaczy z całego świata, pędzące szeroką autostradą do stolicy alpinizmu – Chamonix, rzadko tu zaglądają. I całe szczęście. Rejon ten dzięki temu zachował do dziś ciszę i spokój. W La Berard, dawnej osadzie pasterskiej, będącej punktem wyjścia na większość ciekawych wspinaczek, znajduje się niewielki parking, kemping i sklep, gdzie można nabyć wszystko, począwszy od serków pleśniowych i regionalnego wina, skończywszy na rakach i przewodnikach. Kilka skromnych pensjonatów, biuro przewodników, budynek PGHM – francuskiej służby ratownictwa górskiego i lądowisko dla helikoptera a dalej już tylko nieco pustynna sceneria polodowcowej doliny i wysokie szczyty w oddali. Nie ma tu kolejek linowych, a lokalny mały autobus dojeżdża zaledwie dwa razy dziennie krętą, wąską na jeden samochód drogą.

Wokół La Berard na skałach otaczających niższe, ciepłe piętra dolin znajdują się drogi o charakterze sportowym, prowadzące przeważnie płytami i rysami w doskonałym litym wygrzanym przez słońce granicie. Wszystkie są wyposażone w komplet spitów i najczęściej, oddzielne, rozsądnie wytyczone linie zjazdów. Przeważają tu drogi raczej dość długie. Większość pokonuje przewyższenia rzędu 400-500m. Trzeba więc być przygotowanym na kilkanaście solidnych wyciągów wspinaczki.

Ciekawsze alpejskie drogi zaczynają się oczywiście znacznie wyżej, około dnia marszu od parkingu. Niestety wraz z zyskiwaną wysokością skała dość radykalnie traci na jakości. Przekonaliśmy się o tym dobitnie na własnej skórze…

Pod koniec pierwszego tygodnia pobytu, po kilku aklimatyzacyjnych wspinaczkach wokół La Berard i na dość elegancki, acz niewysoki szczyt Les Bans(3669m n.p.m.) postanowiliśmy wyruszyć na coś poważniejszego. Celem stała się rozległa, ponad cztero kilometrowej szerokości, północna ściana L’Ailefroide (3954 m n.p.m.) o imponującej wysokości około 1100m. Droga prowadząca filarem centralnym, autorstwa zespołu G.Gervasutti i L.Devies porównywana jest ogólnymi trudnościami ze wspinaczką na Filarze Walkera na Grandes Jorasses. Przecina ona ścianę idealnie w jej środku. Jej elegancka i logiczna linia pnie się do góry z początku terenem nietrudnym. Pierwsze 200m nie przekracza IV stopnia trudności. Dalsze 900m to już poważniejsza wspinaczka terenem V/VI. Wyciąg za wyciągiem, zacięciami, rysami i otwartymi ściankami, w – niestety – dość niepewnej skale. Podszczytowe partie ściany są często zalodzone. Szczególnie niegościnny bywa, według opisu w przewodniku, 100m komin wyjściowy – „cheminee glacee”…brrrrr. No i po dotarciu na szczyt pozostaje jeszcze z niego zejść.

Niestety myśmy na szczyt nie dotarli. Trzy wyciągi przed końcem drogi, u wylotu komina wyprowadzającego na grań, Filip idący na drugiego złapał się czegoś, co okazało się być pokaźnych rozmiarów luźno tkwiącą w ścianie wantą. Co się stało chwilę później, każdy może sobie wyobrazić. Krzyk, łomot spadających kamieni i cisza. Cisza podkreślana głuchym rumorem głazów opadających na lodowiec Coste Rouge daleko w dole. Cisza trwająca niemal wieczność. Wreszcie się odezwał! Dostał w nogę. Niedobrze. Złamana?

Zanim Filip, częściowo przeze mnie wspomagany, dotarł ostatecznie do stanowiska, z dołu doszedł do nas zespół hiszpański. Krótka narada. My iść wyżej nie możemy. Zostajemy tam gdzie jesteśmy. Telefon komórkowy nie działa, nie ma zasięgu. Hiszpanie obiecują, ze postarają się dotrzeć do schroniska jak najszybciej i zawiadomią służby ratownicze. Jest późno. Słońce już zachodzi i zaczyna się robić zimno. Zespół hiszpański rusza do góry. My staramy się jakoś rozgościć na wąskiej półeczce. Wyjmujemy z plecaków wszystkie ciepłe rzeczy. Niewiele tego – polarek, kurtka i folia NRC. Zjadamy resztki jedzenia, dwa kabanosy i tabliczkę czekolady zagryzając śniegiem. Nie planowaliśmy dłuższego pobytu w tej ścianie. Myśleliśmy, że droga zajmie nam około 14 godzin (i tyle pewnie by zajęła gdyby nie wypadek), przed zmrokiem zdążymy kawałek zejść i zabiwakujemy możliwie najniżej. Puchówek oczywiście nie braliśmy. Gazu, ani solidniejszego jedzenia też nie – szkoda przecież dźwigać. Plecaki wypełnione ciężkimi butami rakami, dziabami i tak wystarczająco ciążyły do dołu na bardziej technicznych wyciągach.

Nocne godziny mijały całkiem bezboleśnie. Nie obyło się oczywiście bez regularnego szczękania zębami i drgawek rozchodzących się po całym ciele, ale w końcu czego innego spodziewać się spędzając noc na prawie 4000m n.p.m. siedząc na półce skalnej w polarku i kurtce. Z nogą Filipa okazuje się nie być najgorzej. Póki jej nie rusza trzymając wyprostowaną nawet ponoć nie boli. Wszelkie próby uruchomienia jej niestety kończą się jednak rychłym niepowodzeniem. No cóż… czekamy na śmigło.

Rano zaczynają się kalkulacje: Hiszpanie pewnie zabiwakowali tuż pod szczytem po stronie południowej. Zejście nie powinno im zając więcej niż kilka godzin. Nie znają wprawdzie drogi, ale chyba można liczyć, że do południa dotrą do schroniska. No to dajmy jeszcze godzinę na dotarcie informacji o naszym położeniu do odpowiednich służb, start helikoptera. Wypada, ze około pierwszej zjemy trochę spóźnione francuskie śniadanie. Czekamy.

Koło trzynastej słyszymy z dołu walenie młotkiem. Idzie kolejny zespół. Tym razem Anglicy. Wyglądają dosyć bojowo. W rakach, z dziabami w łapach, posuwają po skale. No cóż każdy ma swoje metody, może miejscami faktycznie było trochę oblodzone, ale daję słowo, w baletkach dało się wszystko przejść i to na pewno z mniejszym nakładem wysiłku.
Anglicy z początku wydają się mocno skonsternowani. Wyraźnie nie spodziewali się spotkać kogoś żywego w tym miejscu o tej porze i zachowują się z początku trochę nieufnie. Kilka zdań szybko jednak wyjaśnia sytuację. Relacja z wypadku wyraźnie ich ożywia. Jeden zaczyna mi opowiadać historie swojego bliskiego przyjaciela, który rok, czy dwa lata wcześniej zginął na pięknym północnym filarze Dome de Neige, odpadając na prowadzeniu z poważniejszym kawałkiem skały. W sam raz w temacie. Anglikom wyraźnie się nie spieszy. Okazuje się, że w ścianie urzędują już drugi dzień – w drogę weszli tuż po nas. Do szczytu też im nieprędko. W końcu jednak się zbierają, zostawiając nam na pożegnanie kawałek czekolady i coś czego nazwać nie potrafię – wystarczy powiedzieć, że było smaczne. Chociaż wtedy pewnie wszystko by nam smakowało. Obiecują ponadto potwierdzić wezwanie helikoptera.

Znikają w kominie powyżej, a my czekamy.
Około piątej po południu zaczynamy się trochę niepokoić. Słońce wyraźnie już zniża się nad horyzont, a helikoptera jak nie było tak nie ma. Od tego ciągłego wysłuchiwania już nam dudni w uszach sama cisza. Coś jest nie tak. Hiszpanie przecież już dawno powinni byli zejść. Anglicy raczej też, szczególnie, ze mieli schodzić w sąsiednią doliną, znacznie krótszą i łatwiejszą drogą.
Nagle gdzieś nad nami rozlega się charakterystyczny dźwięk wirnika śmigłowca. Podrywam się na nogi. Gdzie??? Gdzie on jest?? No pokaż się! Cisza. Odleciał? Nic nie widać. Chwilę potem naszły z dolin gęste białe mgły. A był tak blisko…Tuż nad nami! Białe mleko zasnuło wszystko wokół. Pogorszenie pogody? To by było niewesołe. Do tej pory przynajmniej niebo nam sprzyjało puszczając popołudniami ożywcze ciepłe promienie słońca. Dupówa na tej wysokości, bez sprzętu biwakowego, jedzenia – lepiej nie myśleć.

Następna noc staje się nieunikniona. Zaczynamy sobie z tego dobitnie zdawać sprawę, gdy wokół robi się ciemno. Ale jutro to nas już na pewno stąd zabiorą… nie?? W końcu wiedzą już o nas Hiszpanie, Anglicy, no i Paweł czekający na dole. Z nim umówiliśmy się, że jeśli po 36 godzinach od wejścia w ścianę, nie wrócimy, to schodzi do La Berard i wzywa pomoc.

Druga noc to już nieustanne oczekiwanie na zbliżający się dzień . Spowolniony czas odmierzają regularne skurcze mięśni rozchodzące się z okolic ramion w dół wzdłuż kręgosłupa. Wreszcie jest! Pierwsze promienie słońca muskają szczyty po przeciwległej stronie doliny. Niemal w tym samym momencie zza grani wyłania się czerwona ważka. Krąży gdzieś nad nami. Przelatuje najwyżej 50m nad naszymi głowami i znowu znika za grania. Opuszczam nrc-tę którą przed chwilą z pasją wymachiwałem. Odlecieli? Nie zobaczyli nas? Ogarnia nas znowu cisza, coraz głośniejsza i bardziej dotkliwa. Chwilę potem znowu nadzieja. Śmigłowiec wyskakuje zza przełamania ściany, dokładnie przed nami. Teraz musza nas zobaczyć, muszą!

Dziesięć minut później dyndałem na cienkiej stalowej lince, pod czerwonym brzuchem helikoptera mając pod sobą blisko dwa kilometry do najbliższego skrawka płaskiej ziemi. Byłem zmęczony, wtedy to dopiero poczułem. Ale kiedy chwilę potem zobaczyłem przez okienko w kabinie oddalający się szczyt L’Ailefroide, zrobiło mi się trochę przykro. Szkoda, ze nie dane nam było zobaczyć widoku z wierzchołka. Wciąż nie wiem co jest po drugiej stronie grani.

To byłby w zasadzie koniec historii. Godzinę później Filip znalazł się w szpitalu, a ja z Pawłem i ratownikami opijaliśmy (głównie kawą) ostateczne powodzenie akcji ratunkowej. Następnego dnia przyszło załamanie pogody, w wyższych partiach spadł śnieg.

Dopiero na dole, przy okazji wspólnego śniadania z ratownikami wyjaśniło się dlaczego tak długo czekaliśmy na pomoc – ot dziwny zbieg okoliczności: Hiszpanie, zgodnie z naszymi przewidywaniami dotarli do schroniska około południa. Zawiadomili pogotowie, które niezwłocznie nadleciało, ale od strony przeciwnej niż myśmy się znajdowali. Na ścianę północną nie zdążyli nawet zajrzeć, gdyż na szczycie zauważyli dwójkę wspinaczy proszących o pomoc. Jeden z kontuzją (złamaniem) nogi, drugi cały i zdrowy – pasuje jak ulał do przypadku opisanego w schronisku przez Hiszpanów. A że nie Polacy tylko Francuzi – no cóż może się coś nie zrozumieli. Ratownicy w każdym razie uznali sprawę za załatwioną i szybko się zwinęli odwożąc rannego do szpitala. Około 16 po południu naszą nieobecnością poważnie zainteresował się Paweł czekający na nas w okolicach La Berard. Zszedł na dół i powiadomił ratowników. Ci znowu wystartowali wzbijając się lekkim helikopterem ponad 3000m nad wierzchołek wielkiej góry. Krążąc nad szczytem dostrzegli po południowej stronie masywu dwójkę rozpaczliwie wymachującą rękoma. Jeden z kontuzją nogi, drugi bez szwanku na zdrowiu. Konkluzja prosta – to muszą być ci, których szukamy. Wiadomość do centrali w La Berard – „Mamy ich”… Pawłowi polewają winka. Chwilę potem kolejna wiadomość…”Jest problem. To Anglicy (jak się później okazało, ci którzy nas mijali w ścianie) nie Polacy”. Od tego momentu wszystko jednak stało się jasne. Uratowani dosyć dokładnie opisali miejsce, w którym myśmy się znajdowali. Przeszkodą była teraz jedynie mgła i szybko zapadający zmrok, który uniemożliwił lot. Musieliśmy poczekać jeszcze jedną noc.
Francuzi i Anglicy nie zawiadamiali pogotowia. Zarówno jedni jak i drudzy po prostu nie zdążali, bo chwilę po wypadku zjawiał się nad ich głowami helikopter i zwoził ich w zacisze dolin. Myśmy natomiast spędzili w ścianie ponad 50 godzin w niezbyt przyjemnych warunkach. Być może jednak pomocy potrzebowaliśmy najmniej – kontuzja Filipa okazała się ostatecznie niezbyt groźna, chociaż wykluczyła go ze wspinania i poważniejszych wędrówek na kolejne dwa tygodnie pobytu we Francji. Paweł i ja zrobiliśmy jeszcze dwie drogi wspinaczkowe o niezwykłej urodzie prowadzące południową, czterystu metrową ścianą Aiguille Dibona – smukłej iglicy o żółto-różowym zabarwieniu granitu. Na zakończenie wyjazdu zdobyliśmy jeszcze, w nieszczególnie zachęcającej aurze, czterotysięcznik „Dome de Neige” – to oczywiście drogą normalną PD. Wrażeń i tak było dość.