Podumowanie wyjazdu sportowego -Szymona, Maćka i Michała

Poniżej krótka relacja z wyjazdu sportowego Szymona Łodzińskiego, Maćka  Bukowskiego oraz Michała Kulpińskiego.

(Szymon)

Planowanie naszego wyjazdu zaczęło się od szukania rejonu gdzie bez posiadania prawa jazdy (niestety i ja i Maciek bardziej myśleliśmy o trenowaniu i uzbieraniu kasy na wyjazd niż o potrzebie samochodu) jesteśmy w stanie wspinać się odpowiednio długo mając do dyspozycji szerokie spektrum dróg. Wybór padł na Gorges du Tarn, popularny rejon który był przez nas do tej pory skutecznie omijany (pomijając moja wizytę 6 lat temu). Szybko zebraliśmy naszych współtowarzyszy-kierowcę i posiadacza samochodu Michała, bulderowca z przekonania Piotrka, oraz moja lubą Paulinę. Po szybkim ustaleniu daty wyjazdu i dogadaniu ze ja i Maciek zostajemy długo, a reszta wraca po ok. 3 tygodniach, wyruszyliśmy. Po drodze do Tarnu zahaczyliśmy na dwa dni o Frankenjure, żeby nie jechać „na raz”, gdzie zrobiliśmy rozruch po drogach do 9-/9, w sektorach wybranych na oślep (palcem po topo), ale trafionych idealnie. Po kolejnym dniu jazdy znaleźliśmy się w Gorges du Tarn na campingu Beldoire. Pierwsze trzy dni poświęciliśmy znowu na rozruch po tutejszych „łatwiakach” w niedawno obitych sektorach. Zostaliśmy przez nie niemiłosiernie przemieleni, bo nowe sektory mają to do siebie, ze posiadają mało magnezji i bardzo ostre chwyty. Na szczęście byliśmy na to mentalnie przygotowani i po rescie w ekspresowym tempie rozprawiamy się z 8a+ rasta vaut rien obaj już w 2 próbie, co daje nam trochę pewności siebie i kolejnego dnia obaj robimy onsightem nieoczywistego „salvadora dali”7c oraz oczywiste „planete groove” 7c+ co (mam nadzieję) jest tylko preludium do dalszych przejść.

(Maciek)

Następny tydzień opierał się na częstym sprawdzaniu prognoz i ataków podczas okien pogodowych. Mimo niesprzyjającej aury udało nam się kontynuować wspinanie po mniej lub bardziej odpornych na deszcz sektorach. Po paru dniach Michał z Piotrkiem dokończyli Rasta vaus rien (8a+), a ja z Szymonem wstawiliśmy się w 8b+ – , które Szymon zrobił już w trzeciej próbie, natomiast ja do przedwczorajszych prób spadam sfrustrowany ze wstawienia nogi na niewidoczny stopień. Oprócz wspinania w stylu RP próbujemy również polepszyć nasze on sight’y, które wychodzą nam coraz częściej. Najpierw skupiliśmy się na drogach o charakterze wytrzymałościowo-siłowym, czasem boulderowym, trudniejszym do odczytania. Tym samym padło wiele 7c+ w pierwszej wstawce, a Szymon zrobił dodatkowo jedno 8a. Natomiast ostatnio odwiedziliśmy wizytówkę rejonu – olbrzymią, 55-metrową Tennessee, która oferuje drogi wybitnie wytrzymałościowe. Po dwóch dniach wspinania w tym sektorze możemy pochwalić się dwoma 8a OS (w tym moimi pierwszymi w tym stopniu), których przejścia zajmowały nam od 30 minut do godziny, doprowadzając nasze ciało do stanu agonii.

(Szymon)

Kiedy poczuliśmy się naprawdę dobrze po rozruchu na paru dłuższych drogach na ścianach Tennessee, postanowiliśmy dokończyć drogę, którą próbowaliśmy zrobić około dwóch tygodni wcześniej. Niestety jednak, jest ona w takim miejscu, że po każdym deszczu chwyty są mokre, w związku z tym mieliśmy od niej przymusową przerwę. Ta droga to Carry Poulet 8b+, oferująca wytrzymałościowo-siłowe wspinanie w trawersie w dużym przewieszeniu po dobrych chwytach. Pierwszy dzień prób po deszczach zapadł mi mocno w pamięć, mimo fatalnej pogody rodem z lasów równikowych szło nam obu przyzwoicie, ale w pewnym momencie znowu zaczęło kropić, wiedzieliśmy z Maćkiem, że musimy się szybko zebrać, bo tego dnia, ponieważ był piękny i słoneczny, rozwiesiliśmy pranie. Szybko się spakowaliśmy i zaczęliśmy szybkim tempem zmierzać w stronę campingu Beldoire, na którym nocowaliśmy. Niestety, już około trzech minut po naszym wyjściu zaczęła się istna deszczowa apokalipsa. Reszty można się domyślić, pranie nie dość, że całe zamokło, to jeszcze spadło ze sznurków w błoto, a namiot przemókł w przedsionku oraz po mojej stronie w środku, bo nieopatrznie zostawiłem śpiwór, tak że dotykał do tropiku, więc nici z suchego spania. Nasze humory podupadły zupełnie, no bo jak dużego pogodowego pecha można mieć, normalnie w Tarnie pada raz na miesiąc, a nie dwa razy dziennie. Widać ten rok nie był normalny… Tego dnia padało chyba do trzeciej w nocy, ale na szczęście apogeum to obwieściło koniec fatalnej pogody i kolejne dni były już przyzwoite. Później, już dawno po przepraniu wszystkich rzeczy i ich osuszeniu, przyszło wreszcie parę dobrych dni, mnie udało się wciągnąć jednego dnia L’Odysee de l’espace 8a+ OS oraz wspomniane Carry Poulet (w sumie w 5 prób), natomiast Maciek dzień wcześniej wyrównał zaległość, czyli La voie du shpounze. Wyglądało na to, że zła passa została odczarowana, ja dołożyłem do tego w najczystszym stylu jeszcze jedno 8a, Maciek biegał za to bez zatrzymania po drogach do 7c+ OS. Jednak cały czas czegoś brakowało przy trudniejszych wstawkach ‒ ja mimo dobrych pierwszych prób cały czas nie mogłem zrozumieć, czemu spadam na jednej z tarniańskich 8c, a mój współtowarzysz dziwił się, czemu spada z paru 8a OS o włos o topu, bo ‒ a to noga pojedzie, a to chwyt mokry, a to za mało zdecydowanie, cały czas lądując w krzakach po lotach na ostatnim ruchu na wspomnianym Carry Poulet, mimo że wyglądał za każdym razem tam tak, jakby mógł się zatrzymać na herbatę. Cały czas szło nie po naszej myśli. Finalnie jednak na koniec naszego pobytu mnie udało się przejść 55-metrowego potwora na Tennessee, a mianowicie moje pierwsze 8b OS czyli Priez pour nous (nazwa drogi – módl się za nas – dobrze oddaje to, jak szedłem, modliłem się, żeby tylko nie spaść i żeby nie odpadły mi nogi, podczas tego trwającego godzinę przejścia), a Maciek w szczęśliwej, 13 wstawce rozgryzł wreszcie Carry Poulet (fr. Kurczak curry). Niesieni sukcesem, ostatniego dnia poszliśmy jeszcze powalczyć. I nagle Maciek bez najmniejszych problemów przechodzi w drugiej próbie 8a, z którego spadł ostatnio, a na ruchu, gdzie w próbie OS był już półmartwy, teraz magnezjował i retorycznie pytał, czemu spadł (oczywiście, jak w tym dowcipie – innymi słowami…) i przechodzi cruxa bez najmniejszego problemu. Ja natomiast oddaję serię najgorszych wstawek we wspomniane trikowe oraz bardzo urokliwe 8c i ze smutkiem muszę zdjąć ekspresy, z myślą, że jeszcze tu choć na chwilę wrócę… Kolejny poranek zwiastuje pożegnanie, ja wracam z moim bratem, Marinesem, oraz Darkiem i jego rodziną do Warszawy, Maciek natomiast, z drugim Maćkiem, który przyjechał do nas z Gdańska, jedzie do Rodellar rozwiązywać tamtejsze ekstremy. Droga powrotna minęłaby bardzo szybko, niestety, jeszcze we Francji, pękła nam opona (na pewno nie z powodu ilości wina na pokładzie). Mimo najszczerszych chęci i wytężania nabudowanych mięśni, nie dajemy rady odkręcić koła, a cztery godziny później w warsztacie pan mechanik musi użyć największego urządzenia, które ma, żeby się udało. Siła, czy bezmyślność polskich mechaników…

Z mojej strony to wszystko, reszta należy do Maćka ?

(Maciek)

Kiedy nasz pobyt w Tarnie dobiegał końca, zawitali tu Maciek Mikołajczyk z synem, żeby przespać się po drodze do Rode. Ponieważ miałem jeszcze trochę czasu, kasy i dodatkowy namiot, który podarowali nam Francuzi, dosyć szybko podjąłem decyzję, żeby dołączyć do nich i przedłużyć sobie wyjazd o dodatkowe dwa tygodnie. Tym bardziej, że w Aragonii stacjonował już „rezydent” rejonu – Michał Kwiatkowski. Pierwszy dzień w Rode był bardzo przyjemny. Dwadzieścia parę stopni i lekki wiatr pozwoliły szybko rozprawić się z zaległością sprzed dwóch lat – La Piton’em wycenionym na 8a+, czyli wiosłowaniem po wzmocnionych betonem dachówkach przez 15 metrów okapu. Rozentuzjazmowany, postanowiłem wstawić się w coś trudniejszego. Wybór padł na Pata Negrę – 35-metrową wycieczkę w dachu przedzieloną dobrymi restami. Niestety, jak się później okazało pierwszy dzień pobytu tam był jednocześnie ostatnim, kiedy temperatura nie przekraczała 30 stopni. Od tej pory obowiązkowym elementem stała się kąpiel w rzece tuż przed podejściem pod sektor. Już przy pierwszej wstawce w Patę udało mi się zrobić wszystkie ruchy. Były na tyle specyficzne, że dopiero po paru dniach zacząłem je łączyć w drobne ciągi. Przy okazji patentowania zrobiłem w czystym stylu No bouchon spirit 7c+/8a, drogę tuż obok o zbliżonym charakterze, która przywróciła mi wiarę utraconą po mozolnym i mało efektywnym haczeniu. Po powrocie na projekt, robię crux drogi w ciągu, natomiast spadam na trawersie tuż za nim. Niby są dobre chwyty, ale w tym przewieszeniu i przy tych słabych stopniach potrafią zrzucić. Dopiero parę dni później idę na tyle luźno i sprawnie, że dochodzę do końca trawersu, haczę piętę, robię wpinkę i… urywam stopień! Na szczęście, okazuje się, że nie kluczowy, gdyż dwie godziny później znajduję się w reście za trawersem i modlę się, żeby nie spaść na trudnej wyjściowej płytce. Z lekkim zdziwieniem pokonuję ją z satysfakcjonującym zapasem, natomiast tuż za nią, w miejscu, gdzie się najmniej spodziewam, odcina mi prąd w rękach i rzutem na taśmę strzelam za kant do dobrej półki, którą utrzymuję z wylotem całego ciała. Na niej już mogę wyrestować obie ręce, spokojnie dojść do stanu i cieszyć się z wyrównania życiówki.

(Michał)

Cóż mogę dorzucić jeszcze od siebie do tej relacji? Od początku martwiłem się o zbyt sportowy charakter tego wyjazdu i jechałem tam z pewnymi obawami. Na całe szczęście honor ekipy na wieczornych imprezach ratowała Paulina J Atmosfera na wyjeździe pomimo lub raczej dzięki wzajemnym złośliwościom i odpowiedniej ilości perwersji była bardzo pozytywna. Jeżeli chodzi o sportowy aspekt tego wyjazdu to muszę powiedzieć, że naprawdę wiele można się nauczyć poprzez wspinanie z niewątpliwie bardziej doświadczonymi kolegami (Maciek i Szymon – dzięki). Ze względu na dość ograniczony czas jakim dysponowałem, na rozwspin poświęciłem tyle dni ile tylko mogłem, czyli w gruncie rzeczy nie szczególnie dużo. Pomimo przeciwności dość szybko bo około piątej próby uporałem się z krótką bulderową „Rasta vaut rien” (8a+) tym samym podnosząc swój poziom RP po walce w ostatniej wstawce. O drodze można powiedzieć jedynie: „dwa bouldery przedzielone dobrym restem”. Ponadto nie mogąc się zdecydować czy wolę się wspinać flash czy os, w tym pierwszym stylu podniosłem swój poziom do 7c. Ogólnie dzięki współtowarzyszom wyjazdu powspinałem się naprawdę dużo i po bardzo ciekawych drogach tym samym zdobywając coś czego mi najbardziej brakowało do tej pory tj.: kolejne przebyte metry w skale. Kończąc tą jakże wyczerpującą temat relację mogę dodać, iż wyjazd zdecydowanie skończył się zbyt szybko, chociaż patrząc na pogodę jaką potem mieli chłopaki-wcale tego nie żałuję.