Trzech starszych panów na Żorasach

Autor: Wojciech Ryczer

Alpejski wyjazd realizowaliśmy z Waldorfem w związku z jesiennymi wyprawowymi planami, przed którymi należało by się gdzieś razem wspiąć. Marzenie o Coltonie było wspólne, wybór celu był więc jasny. Do zespołu, dosłownie dzień przed wyjazdem, przygarnęliśmy Marcina Księżaka. Marcin rozglądał się za partnerem, a wiadomo, że wspinaczowi w takiej potrzebie nie można odmówić.

Największym zmartwieniem przygotowań okazała się logistyka związana z moją pracą. Mieliśmy dużo szczęścia, na tyle dużo, by po zamknięciu kompa w niedzielę o 14 wyjść w stylu slow&heavy do Leshaux. Pani chmurka zapowiadała tydzień stabilnej lampy, no, gdzieniegdzie dało się słyszeć o silnych wiatrach. Spakowaliśmy się bezpiecznie, łącznie z namiocikiem. Pierwotny aklimatyzacyjny plan zakładał podejście pod ścianę, rozłożenie namiotu, powrót do schronu, następnie powtórne podejście pod ścianę i wspin. Prognozowi SMSowi posłańcy donieśli jednak o silnym wietrze i niskich chmurach (whiteout) zapowiadanych na środę. Postanowiliśmy w związku z tym przyśpieszyć plan i wspiąć się we wtorek.

W Leshaux spotkaliśmy Fotografa towarzyszącego Tomowi Ballardowi, który był już po stronie włoskiej po przebiegnięciu Coltona w niecałe 4h, oraz Nicka Bullocka z partnerem, co utwierdziło nas w przekonaniu, że jesteśmy w dobrym miejscu o czasie. Pogadaliśmy trochę, żartując z frekwencji:
– Nick, where are all climbers from Chamonix?
– Strong wind forecasted, most probably decided to stay in valley.

Prowadzeniami podzieliliśmy się jeszcze pod ścianą. Waldorf wziął na siebie pokonanie szczeliny brzeżnej oraz podeście pod pierwszy crux. Marcin postanowił prowadzić pierwsze trudności w lodzie oraz środkowe pole lodowe. Następnie, Waldorf, kluczową lodową nitkę oraz ewentualnie górne pole. Na topowe miksty czekałem z niecierpliwością, zakładając podział z Marcinem w zależności od dyspozycji. Dzięki wcześniejszemu podziałowi oszpeiliśmy się jeszcze w namiocie, każdy też wiedział, co go czeka.

Pobudkę zrealizowaliśmy o północy – nasz plan zakładał zrobienie ściany w jeden dzień i biwak na wierzchołku.

Pokonanie szczeliny brzeżnej, oswajanej już przez godzinę dzień wcześniej, dostarczyło sporo emocji. Łojenie w niezwiązanym śniegu zakończyło się odpadnięciem Waldorfa. Szczelina poddała się w finalnie w drugim podejściu.

Do pierwszego Cruxa trwał wyścig z zespołem z Kanady. Wyścig przegraliśmy a lodową chłostę przyjmowaliśmy później z pokorą, niekoniecznie niemą. Do ostrzału dołączył również zespół zjeżdżających Japończyków, którzy robili ścianę dwa dni, zjeżdżali trzeciego. W związku ze skomplikowanym zejściem zjazdy Coltonem są ostatnimi czasy dość popularne.

Pewnych emocji dostarczył kluczowy wyciąg powyżej środkowego pola lodowego. Warun był średni. Kilka metrów przypadło po niezwiązanym śniegu. Asekuracja również nie rozpieszczała.

W miksty weszliśmy około 16.30. Dwa pierwsze kluczowe wyciągi udało się pokonać za dnia. Spodziewałem się, że miksty będą krótsze, wyszło jednak około 8 wyciągów. Niby łatwych, M4~M5, często jednak dość nie ewidentnych. Kilkukrotnie przenosiliśmy się ze wspinaniem na inną stronę filara Walkera (końcówka Coltona prowadzi Walkerem) wybierając np. dogodniejsze czyli lepiej wylodzone zacięcie. Pewną istotną trudnością było również to, że pogoda 'przyśpieszyła’ względem prognozy. Zaczął padał śnieg i wiać wiatr, wszystko zaczęło się pokrywać szadzą (żartowaliśmy, że warunki mamy iście Patagońskie), ciężko było odróżnić firn od płyt, widoczność znacznie spadła, komunikacja zamarła – w związku z wiatrem oraz ilością kapturów na kaskach. Pewnym antidotum było wyłączanie czołówki na stanach – rozróżnienie zarysu ścian w świetle zastanym oraz zmiana koloru na czerwony – kwestia struktury lodu/śniegu. Ogólnie było dość sucho. Kilka śrub siadło, dało się jednak odczuć, że super warun już minął – można było spotkać ślady po otworach w miejscach, w których lodu było już na lekarstwo.

Szczęśliwie udało się nie popierdolić wspinania w kopule i jak po sznurku dojść do wierzchołka około 3 nad ranem. Ze zmian z Księżakiem nic nie wyszło. Na pierwszym wyciągu mikstu odkręcił się Marcinowi monos w raku, zrobił się zero point, chłopak więc dzielnie popylał na drugiego. Muszę jednak przyznać, że dzięki temu udało mi się super powspinać.

Zejście to męka, w sumie pogoda śliczna była i widoczki ładne, ale zapadaliśmy się w śniegu dosłownie po jaja (trzy kroki jako tako, czwarty po jaja…). Starałem się cierpliwie trafiać w ślad poprzedzającego solisty oraz delektować niesamowitymi widoczkami. Monotonnie do przodu.

Wisienką na torcie była wycieczka pod ścianę po rzeczy – namiot, żarcie, gazy, narty, karimaty, rakiety, kije… Dało się odczuć zmęczenie materiału, szczególnie w drodze powrotnej.

 

Korzystając z okazji dziękujemy Buśce, lokalnemu wsparciu w Chamonix!
Dziękujemy również HiMountain, firmie regularnie wspierającej wysiłki wspinającej się dwójki: Marcina i Wojtka.

 

Poniżej kilka fotek