Tatrzański Big Wall

Autor: Krzysztof Belczyński, Marek Kaliciński

Kolejny weekend, wór stoi spakowany, żarcie kupione, a w Tatrach, jak to w Tatrach – znowu leje, a prognozy jak z krainy deszczowców. Czekając, odliczamy kolejne dni siedząc przy komputerze, pytająco spoglądamy w dal -gdzie stąd uciekać? Pierwsze promienie słońca łapią nas już po słowackiej stronie; zostawiamy za sobą cały ten zgiełk, pogoń za każdą minutą czasu, całe to dreptanie w kółko, wokół niczego.
W końcu ruszamy przed siebie z jasno określonym celem, w precyzyjnie określonym kierunku – w ścianę! Poranne powietrze orzeźwia nas po nocy w rzeźni – bagatelka jedyne 8 godzin z Warszawy do Zakopanego (podobno przed II Wojną światową pociąg pokonywał tę trasę szybciej). Gęby się śmieją, w rękach mamy po kserokopii z przewodnika Władka Cywińskiego, dzięki któremu, podczas marszu, odliczamy kolejne zakręty do „naszej” ściany – Młynarczyka. Na garbach mamy cały nasz dobytek, po 30 kg – rany jak lekko. Przypominam sobie (K.B.) sytuację sprzed kilku tygodni, kiedy ruszyłem sam mając w worze 60 kg. Jednak po trzeciej nawałnicy deszczu zawróciłem prawie spod ściany, wlokąc się po 100-200 metrów (więcej już nie wytrzymywały nogi). Po południu dotarłem z powrotem na Łysą Polanę, wyszło słońce, rozwiały się chmury, ale już nie miałem nawet siły by mój ładunek wrzucić do autobusu. Nie mówiąc o zawracaniu.
Ale gorycz porażki, słony smak bólu rozpływa się teraz wraz z nową nadzieją.- może już dziś dotkniemy ścian pionowego świata. Szybko więc dochodzimy do brodu na Białej Wodzie, nabieramy 20 litrów na nadchodzące dni i ruszamy, jak to pisze Władek w swoim przewodniku, „niezwykłej urody lasem” kilkaset metrów w górę, pod wschodnią ścianę Młynarczyka. Jest ona jednym z największych i najbardziej eksponowanych urwisk tatrzańskich. Jej wklęsły profil wygląda pięknie z doliny Białej Wody, widać ją także z drogi prowadzącej od Palenicy do Morskiego Oka, gdy po około 20 minutach marszu wśród drzew odsłania się widok na masyw Młynarzy.
Uh, tak więc po kilku godzinach walki, wśród rumowisk bloków skalnych, pionowych traw i kosówek, holując sprzęt i poręczując mokre trawersy, docieramy pod wybraną drogę (może to tylko podejście dwójkowym terenem, ale z trzydziestokilogramowym worem to jakiś kosówkowy extrem). Z rozkoszą wbijamy pierwsze stanowiskowe haki, metal dźwięczy w czystym powietrzu, a Direttisima stoi przed nami otworem. Droga ta prowadzi środkiem (jak sama nazwa wskazuje) ściany, przecinając trzy pasy okapów, a kończy się na samym szczycie 400 metrów powyżej. Została otwarta w 1974 przez słynny słowacki zespół wspinaczkowy: Rybićka-Śmidt. Wyceniono ją na A4 (użyto przy przejściu10 nitów). My nie oczekujemy wiele więcej niż A2 góra A3 – jak się mówi, Słowacy nigdy nie przodowali w hakówkach (za to te ich słynne V+). Pewnej metafizyki dodaje fakt że jadąc pociągiem, przeczytaliśmy notkę o śmierci Jiri Śmidta w wypadku górskim w Brenner Oberland.
Dzień powoli się kończy, lecz nie potrafimy odmówić sobie przyjemności wspinaczki – choćby po jednym wyciągu. Ze zdziwieniem zauważamy na drodze całkiem nowe spity, które znacznie ułatwiają nam drogę i budzą trochę mieszane uczucia – w końcu przyszliśmy tu pohaczyć. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że kilka dni wcześniej Piotr Korczak wraz z Marcinem Francuzem uklasycznili ją, tworząc następną drogę sportową na tej ścianie. Jednak coś tam dla nas z hakówki zostało – tu siada lekko jedynka, tam trzeba powiesić się na sky-hooku, czy na off-setowej* kostce. Jak się bawić to już na maxa.
No, więc koniec pierwszego dnia, wciągamy nasz 240 litrowy Haul bag* i „rozbijamy” portala*. Czas na zasłużony odpoczynek i kolację. Oczywiście w przepastnych otchłaniach naszego wora, nie zabrakło miejsca na walkmany czy książkę (Marek miał sesję i bredził coś o nauce wytrzymałości materiałów – zakosztował jedynie praktyki). Oczywiście na „Góry” przestrzeni nie zabrakło. Trochę komfortu, a jak cieszy! I w końcu nigdzie nam się nie śpieszy.
Następny dzień budzi nas chmurami i otulającą wszystko mgłą. Zaczynamy nasz „big” wallowy blues. Wyciąg idzie za wyciągiem, prowadzimy i holujemy na zmianę, przebijając się przez kolejne okapy. W połowie dnia zaczyna mżyć – ach, normalka.
Zapomnieliśmy że jesteśmy w Tatrach? ściana moknie, ale my powoli posuwamy się w górę. Na szczęście przy hakówce to nie przeszkadza: o ile się da, nie wychodzimy z ław, przechodząc tylko bardzo łatwe fragmenty, a i tak na piątce z kilkunastoma kilogramami przy tyłku też się człowiek umęczy.
Drugi dzień dobiegł końca i już po ciemku instalujemy nasz wiszący biwak, marząc o jedzeniu i gorącej herbacie. Usypiamy spokojnie wiedząc że mamy do pokonania tylko górne partie ściany z jednym trudnym wyciągiem i dwoma łatwymi. Wstajemy. Krótkie śniadanie i do pracy. Czuć już zmęczenie – to coś nam spadnie, to Marek wypali z alienem*. Znacząco zwalniamy, ale szczyt tuż, tuż. No i już jesteśmy. Mieszane uczucia, spełnienie przemieszane ze zmęczeniem i jakąś dziwną obojętnością – ale wiemy że sama radość przyjdzie później, już na dole.
To jazda ! Jak zwykle opis zejścia prosty, zaś samo zejście, pod obciążeniem które mamy, nie idzie nam za łatwo. Powoli robi się ciemno; zaczynamy zjeżdżać Żlebem Młynarczykowym i zastanawiamy się o której wstaliśmy? Przecież nie robiliśmy tych trzech wyciągów dwanaście godzin? (oczywiście zegarka nie mieliśmy). Stało się, jest ciemno i nic tego faktu nie zmieni. Do tego krucho jak cholera, a w żlebie zaczyna płynąć jakiś strumień.
Myśleliśmy ze będzie jeden czy dwa zjazdy, a po czwartym (oczywiście w międzyczasie lina musiała się raz zaklinować) dalej jest stromo i nie możemy wypatrzeć następnego stanowiska – trzeba wbić coś swojego. Nie widać porządnych szczelin, a jak coś znajdziemy, to odwalamy cały kawał ściany. W końcu udaje się dogrzebać do czegoś solidniejszego – o dziwo pięknie siada „Kaziowy” hak. Dźwięczy aż miło. Nie bardzo mamy co i gdzie dołożyć. Trudno, pancerne stanowiska to raczej na kursie.
Jadę pierwszy. Marek przyaucony stoi spokojnie czekając na swoją kolej. Ledwie się odchyliłem, gdy nagle walimy w dół, w ciemność. Dwie myśli mkną jak błyskawica: puścił stan! czy się zatrzymamy?! Uderzyliśmy w piargi kilka metrów pod stanowiskiem i zatrzymaliśmy się tuż nad pionowym progiem. O k…, ŻYJEMY! – na szczęście to było tylko kilka metrów, a żleb był akurat w miarę połogi… Kończy się na moim zbitym tyłku, łokciu Marka i ogólnym rozstroju nerwowym obydwu – Dobra!, kończymy tę nierówną walkę. – wyjmujemy spitownicę i po godzinie jedziemy w dół (teraz chyba wytrzyma).
Po trzydziestu metrach znajduję następne stanowisko. Jak fajnie, nie trzeba będzie znowu naparzać w górotwór. Dwa zardzewiałe haki, w miarę solidne. Może być, ale jeszcze jeden nie zaszkodzi. Szybko dowiązujemy świeżo wbitego haczora. Patrzę w dół, to chyba ostatni zjazd i to kilkunasto-metrowy. Ekstra, ochoczo ruszam pokonując ostatnie kawałki pionu.
Dojeżdżam prawie nad samą glebę, gdy słyszę z góry spokojny głos Marka:
– Uważaj Krzychu! Jeden z haków powoli się wysuwa.
I widzę jak równie spokojnie wypina swoje auto (w tym przypadku jego lot nie skończył by się tylko na stłuczeniach.) Przez ostatnie kilka metrów staram się więc poruszać bardzo spokojnie. Uff! połogo.
Po kilku minutach pojawia się Marek, zjeżdżając równie powoli, próbując jak najbardziej statycznie obciążać stanowisko, w którym związał jedynie pętle tak aby wszystkie haki były obciążane równomiernie. Niestety na manewry z posyłaniem młotka nie mieliśmy już sił i chęci.
Stojąc już w miarę połogim terenie pocieszamy się:
– Dalej już chyba łatwo – z obawą poznania kolejnego „uśmiechu” piargów. I rzeczywiście po przejściu około kilometra żlebu, skokach nad Białą Wodą i kilkunastokilometrowym marszu siedzimy na Łysej Polanie. Gdzie popijając herbatkę spokojnie czekamy na pierwszy autobus do Zakopanego.
Choć może powiecie, ze to tylko Tatry, a ściany nie tak wielkie, to przecież przygody w nich nie zabraknie, a dla każdego znajdzie się coś na jego siły i możliwości. Choćby miała to być „tylko” pierwsza droga na wschodniej Mnicha, czy w ścianie Kazalnicy.

Jakby ktoś nie wiedział:
Alien – rodzaj małego frienda na pojedynczej stalówce. Przeznaczony do obciążeń statycznych.
Haul bag – plecak z taśmami do holowania sprzętu.
Off-set – „stoper” z ostrymi krawędziami i każdą ścianką różną od pozostałych.
„Portal” – portaledge – platforma do biwakowania w stromej ścianie, z pojedynczym punktem zaczepienia.

Mam nadzieję że resztę słów już znacie?